Pogłoski o śmierci kapitalizmu są mocno przesadzone

Koniec neoliberalnego modelu gospodarczego obwieścili już główni lewicowy ideolodzy oraz publicyści. Hasła „nie obchodzi nas wasz kryzys” najlepiej oddają oderwanie reprezentantów strony roszczeniowej od rzeczywistości. Znowu są mityczni „oni” i „ich kryzys”, z którym my, prawdziwi lewicowcy i pracownicy, nie chcemy mieć nic wspólnego. Niestety, głoszenie lotnych haseł nie immunizuje od realiów życia codziennego.

Problemy gospodarcze, które dotknęły świat Zachodu, a następnie rozlały, mniej lub bardziej, po całym świecie nie są efektem intencjonalnych działań wąskiej grupy kapitalistycznych krwiopijców, wyzyskiwaczy ludzi pracy. To nie bankierzy i finansiści odpowiadają za obecną sytuację. Winą za kryzys powinni podzielić się krótkowzroczni, nieudolni i tchórzliwi politycy oraz społeczeństwa, które ich wybierały. Społeczeństwa, które przyjmowały coraz bardziej roszczeniowe stanowiska, domagając się coraz to nowych świadczeń ze strony państwa. Wyborcy i ich przedstawiciele stworzyli spiralę, swoisty zaklęty krąg, napędzających się roszczeń i wydatków. Publiczna służba zdrowia, oczywiście bezpłatna; cała gama świadczeń socjalnych i rozmaitych ulg oraz odpisów podatkowych; rozdęta administracja i biurokracja, hamująca rozwój przedsiębiorczości i powściągająca indywidualną inicjatywę. Ewentualna wina banków i instytucji finansowych jest wtórna i jako taka nie powinna być szczególnie potępiana. Nie mogłaby bowiem istnieć bez winy pierwotnej. 

Dekady budowania państwa dobrobytu doprowadziły do powstania silnej i licznej grupy beneficjentów istniejącego systemu. Raz dane przywileje trudno było odebrać, gdyż oznacza to konfrontację z rozjuszonym, zdeterminowanym i zjednoczonym przeciwnikiem. Widać to najlepiej we Włoszech i Francji, gdzie strajki paraliżują życie nie części miasta, jak to bywa w Polsce, ale największych miast albo nawet całego kraju. Protestują robotnicy, kolejarze, nauczyciele, studenci czy dziennikarze – a kraj stoi. Pod presją zorganizowanych grup interesów, choć wyrażają one zazwyczaj poglądy mniejszości, uginają się rządy próbujące choćby nieśmiałych reform. Gdzie jest likwidacja 35-godzinnego tygodnia pracy we Francji? Sarkozy, który w wyborach zapewniał o konieczności demontażu co bardziej absurdalnych elementów państwa dobrobytu wycofał się rakiem ze wszystkich rozsądnych propozycji. Zamiast tego przejął retorykę strajkujących i zaczyna zmierzać w kierunku socjalizmu i protekcjonizmu. 

Paraliżujący wpływ zobowiązań socjalnych na państwa ujawnił się ze zdwojoną siłą w trakcie obecnego kryzysu, czy – jak kto woli – zwykłej fazy spowolnienia typowej dla cyklicznego modelu kapitalistycznego. Wyjątkowo boleśnie doświadczyły tego Węgry, które od lat były rządzone przez polityków nieodpowiedzialnych i pozbawionych wizji dłuższej niż jedna kadencja. Obie strony sceny politycznej miały tylko jeden pomysł na pozyskanie wyborców – obietnice dodatkowych świadczeń socjalnych. Życie na kredyt było piękne, ale przebudzenie z cudownego świata „Alicji w krainie czarów” okazało się koszmarem. Państwo węgierskie praktycznie zbankrutowało i tylko pomoc międzynarodowa utrzymuje je na powierzchni podczas trwającego sztormu w globalnej gospodarce. 

Lewicowi populiści, bo tak trzeba ich nazwać, oburzają się na propozycje zakazania deficytu budżetowego. Tymczasem zdrowy rozsądek nakazuje wydawać tyle, ile się ma. Żadnym argumentem nie jest fakt, iż większość państw świata nie tylko dopuszcza, ale posiada deficyt budżetowy i jest zapożyczona na mniejsze bądź większe (najczęściej) sumy. Lepiej mieć dolara dziś, niż półtora dolara za rok – brzmi dewiza zwolenników pożyczania pieniędzy. A pożyczać trzeba coraz więcej, gdyż państwa nie są w stanie udźwignąć zobowiązań socjalnych. Żadne cięcia nie wchodzą w grę, o ile rządy nie chcą wyprowadzić ludzi na ulice. Zamiast reform mamy kosmetykę, księgowe triki polegające na przesuwaniu liczb do innej tabelki. 

To żaden „ich” kryzys, tylko kryzys nas wszystkich. Nigdy w przyrodzie nie jest tak, że każdy może mieć wszystko. Ilość dóbr jest ograniczona. Nierealna jest więc sytuacja, w której dom w Stanach Zjednoczonych mógł dostać bezrobotny Joe legitymując się prawem jazdy. Jednak to nie banki czy akwizytorzy odpowiadają za to, że miliony ludzi niezdolnych do spłacania kredytów hipotecznych mogło je dostać od ręki. Odpowiada za to rząd federalny i Kongres, które do takich praktyk zachęcały konkretnymi aktami prawnymi (m.in. Community Reinvestment Act z 1977 roku). Polityka władz oraz Banku Rezerw Federalnych stworzyła sytuację, która była nie do utrzymania na dłuższą metę. Podobny proces będzie musiał nastąpić w mocno zsocjalizowanej Europie, szczycącej się ideami państwa dobrobytu i społecznej gospodarki rynkowej.

Proces racjonalizacji wydatków państwowych, czyli redystrybucji pieniędzy podatników jest nieunikniony. Obecny model, w którym państwo myśli i działa za obywatela jest nie tylko szkodliwy, ale zbyt kosztowny. Niezbędne są nie chirurgiczne cięcia, ale ostre i zdecydowane ruchy maczetą, obcinające przywileje, ulgi i świadczenia, na które po prostu nas nie stać. Oprócz tego konieczne jest przywrócenie indywidualnej odpowiedzialności za własne życie każdego człowieka. Ludzie muszą wiedzieć, że należy podejmować decyzje roztropne, bo głównie od nich zależy ich własne powodzenie. Wiara w ludzką przedsiębiorczość i zaradność wielokrotnie była potwierdzana przez rzeczywistość. Przestańmy nakładać na ludzi kajdany i podkładać im w kółko miękkie poduszki pod tyłki, a zyska na tym całe społeczeństwo.

I wcale nie wiąże się to z pogorszeniem warunków pracy czy życia ludzi. Rząd powinien dbać o to, aby obowiązywało dobre prawo, które będzie przestrzegane i szanowane. Trzeba odebrać rządowi uprawnienia, których mieć nie powinien. Jak mawiał Ronald Reagan, rząd nie jest rozwiązaniem, jest częścią problemu. Problemem jest kasta urzędnicza, biurokratyczna machina, która nieustannie się rozrasta i bez kłopotu zmarnuje każdą ilość pieniędzy. Milton Friedman napisał w „Wolnym wyborze”, iż rząd samodzielnie tworzy problemy, które następnie próbuje rozwiązać (tworząc przy okazji nowe problemy) – i tak bez końca. Zwiększa to koszty i spowalnia wzrost gospodarczy. 

Zamiast ulegać lewicowej propagandzie głoszącej koniec neoliberalnego modelu gospodarczego, odrzućmy kategorycznie te słowa i zacznijmy dążyć do prawdziwego liberalnego ideału. Nie bez powodu w obliczu obecnego kryzysu lewica nie ma nic do zaoferowania rozczarowanym społeczeństwom. To nie kapitalizm się wali, ale model państwa dobrobytu, z mozołem budowany od zakończenia II wojny światowej, obraca się w pył. Lewica nic nie może już zaproponować, stąd jej wyjątkowe rozjuszenie, niczym rannego byka tuż przed jego ostatnim tchnieniem. 

PS. Miłośnikom lewicowej propagandy polecam wywiad z Danielem Bensaidem, francuskim lewicowym intelektualistą, uczestnikiem Maja 68′, ex-członkiem partii komunistycznej, a obecnie Nowej Partii Antykapitalistycznej, opublikowany w Europie z dn. 13 kwietnia br.

Piotr Wołejko

Share Button