Sytuacja w Mali nie przykuwa już uwagi opinii publicznej. Cykl życia Mali w mediach dobiegł w zasadzie końca w połowie maja, gdy międzynarodowi donatorzy postanowili przekazać Bamako ponad 4 mld dolarów na odbudowę i rozwój. Tak zwykle kończy się zainteresowanie Zachodu sprawami w tzw. trzecim świecie. Szczęśliwie Francja, która przeprowadziła militarną interwencję w Mali, nie wypycha problemów tego państwa (i szerzej – regionu) ze swojej świadomości.
Z punktu widzenia władz w Bamako 4 mld dolarów to góra pieniędzy. W ubiegłym roku wydatki rządu szacowano na nieco ponad 2 mld dolarów, przy wpływach oscylujących wokół 1,4 mld dolarów (dane za CIA World Factbook). Przy istniejących możliwościach instytucjonalnych w Mali, pieniądze te powinny starczyć na długo. Zapewne tak się jednak nie stanie. Jednym z głównych powodów obaw o właściwe rozdysponowanie międzynarodowego wsparcia jest to, że od początku zakłada się przeznaczenie sporej części środków na opłacanie lojalności na zbuntowanej północy kraju. Zasypywanie problemów pieniędzmi to droga skuteczna tylko na krótką metę. Podłożem buntu na północy Mali były czynniki ekonomiczne (bieda i wykluczenie) oraz polityczne (dominacja południa nad północą). Doszły do tego czynniki zewnętrzne – Libia, powrót tysięcy tuareskich najemników Kaddafiego, zainstalowanie się w regionie radykalnych islamistów.
Radykałowie nie do końca pokonani
Militarny sukces interwencji pod egidą Francji nie ulega wątpliwości. Odzyskano kontrolę nad utraconym na rzecz islamistów terytorium, a ich samych rozproszono. Zniszczono szereg baz i składów broni, pojmano bądź zabito część liderów radykalnych ugrupowań. Niemożliwe było jednak zadanie islamistom śmiertelnego ciosu. Podobnie jak w Afganistanie czy Iraku, regularna armia prowadziła walkę z bojówkami. Cechą charakterystyczną tego rodzaju asymetrycznych konfliktów jest zdolność bojówkarzy do wtapiania się w tło, w okoliczną ludność cywilną, a także umiejętność taktycznego wycofania się i przeczekania trudniejszego okresu. Idealnie sprawdza się to także w przypadku Mali. Radykałowie i terroryści wcale nie zostali pokonani. Nadal są i działają, chociaż mogli chwilowo wybrać sobie „bezpieczniejszą” przystań, na przykład południową Libię czy górzyste południe Algierii. Mają wielką swobodę przemieszczania się przez ogromne, a praktycznie niestrzeżone terytorium oraz łatwość w przyłączaniu się do lokalnych ugrupowań kontestujących władze centralne. Liczba konfliktów o rozmaitym podłożu – ekonomicznym, etnicznym, religijnym czy politycznym – wyjątkowo im sprzyja.
Czas na mozolne nation-building
Od pierwszego lipca porządku w Mali ma pilnować nawet 12 tysięcy żołnierzy z państw afrykańskich. Francja pozostawi w tym kraju ok. 1 tysiąca swoich żołnierzy, najpewniej także po 31 grudnia 2013 r. Oznacza to, że pole do działania dla radykalnych ugrupowań w Mali zostanie mocno ograniczone. Nie oznacza to jednak, że o Mali można już zapomnieć, a problemy tego kraju uznać za załatwione. Teraz bowiem zaczyna się trudniejsza część zadania – odbudowa państwa i jego instytucji. W proces ten muszą zostać zaangażowani przywódcy Tuaregów. W innym razie alienacja północy pozostanie problemem, który w każdej chwili będzie mógł wybuchnąć, rozsadzając Mali od środka. A mało prawdopodobne jest, by afrykańskie wojska zechciały brać udział w wojnie domowej po jednej z jej stron. Potrzebna będzie presja ze strony donatorów i szerzej rozumianego Zachodu. Nie można potraktować Mali jako tematu zamkniętego.
Piotr Wołejko