Trudny pokój w Irlandii Płn. bez Martina McGuinnessa

Śmierć Martina McGuinnessa, do niedawna zastępcy pierwszego ministra Irlandii Północnej, reprezentującego katolickich republikanów – a kilka dekad temu członka i jednego z liderów Irlandzkiej Armii Republikańskiej – przywołuje na myśl popularne wśród osób zajmujących się zagadnieniem terroryzmu powiedzenie: „one man’s terrorist is another man’s freedom fighter”. Kto dla jednego jest terrorystą, dla drugiego jest bojownikiem o wolność.

McGuinness przeszedł drogę od cyngla po lidera organizacji, która prowadziła regularną wojnę z brytyjskim państwem, a następnie stał się gorącym – i skutecznym, o czym warto pamiętać – orędownikiem pokoju. Jego droga dobiegła końca na stanowisku de facto współprzewodniczącego lokalnego rządu w Irlandii Północnej, którą pełnił przez dekadę, niemal do swoich ostatnich dni (zrezygnował kilka tygodni temu). To on wraz z Gerrym Adamsem po stronie irlandzkiej doprowadził do zakończenia walki prowadzonej przez republikanów z Londynem, której celem było zjednoczenie Irlandii i uniezależnienie wyspy od Brytyjczyków. Celu tego nie udało się w pełni osiągnąć. Irlandia Północna doczekała się co prawda własnego rządu i parlamentu, ale pozostała częścią Zjednoczonego Królestwa. Co ciekawe, Irlandia Płn. zagłosowała przeciwko Brexitowi, a ewentualne skutki tzw. twardego Brexitu – przede wszystkim przywrócenie normalnych granic między Republiką Irlandii a Irlandią Płn. – mogą zachwiać nadal kruchym pokojem na Zielonej Wyspie. Brak polityka takiego kalibru jak McGuinness może być tym bardziej odczuwalny.

Terrorysta czy bojownik o wolność?

Jednak zanim McGuinness stał się politykiem, był – w oczach Brytyjczyków oraz irlandzkich protestantów – terrorystą. Jednocześnie dla katolickiej części populacji był patriotą walczącym o sprawę, jaką była wolna i zjednoczona Irlandia. Dla jednych morderca, dla innych szlachetny bohater. A jak będzie widziany za kilkanaście albo za kilkadziesiąt lat, gdy ostatecznie zmieni się status Irlandii Północnej i – załóżmy – dojdzie do jej zjednoczenia z Republiką Irlandii? Czy Irlandczycy piszący podręczniki będą w ogóle wspominać o ciemniejszych stronach biografii McGuinnessa? A jeśli tak, to jak mocno wejdą w szczegóły? Czy w ogóle padnie słowo terrorysta albo terroryzm? Być może McGuinness będzie przedstawiany jako członek patriotycznej organizacji paramilitarnej, wolnościowej? Zwracam na to uwagę, gdyż historia to tak naprawdę polityka – dzisiejsi politycy mogą decydować o narracji przeszłych wydarzeń. My w Polsce jesteśmy – i słusznie – szczególnie wrażliwi na takie zabiegi, choć wrażliwość ta maleje w sytuacji, gdy sami gmeramy w swojej historii i dokonujemy nawet daleko idących korekt.

Powiedzenie „Kto dla jednego jest terrorystą, dla drugiego jest bojownikiem o wolność” szczególnie mocno rezonuje w Afryce, a częściowo także w Azji oraz Ameryce Łacińskiej. Wszędzie tam, gdzie lokalne ruchy i ugrupowania stawały naprzeciw kolonializmowi bądź zewnętrznej opresji. Zakładając, że – walcząca o własne państwo grupa etniczna bądź religijna sięga po metody terrorystyczne – ostatecznie zwycięży, tworząc własne państwo bądź obalając dotychczasowy rząd i zastępując go własnym – czy można uznać ugrupowanie, które do tego doprowadziło, za terrorystyczne? Granica jest tutaj bardzo cienka, a często decyzje polityczne utrudniają dokonanie oceny. Jeśli bowiem uznajemy np. Tamilskie Tygrysy za organizację terrorystyczną, to w zasadzie delegitymizujemy, przynajmniej częściowo zasadne, postulaty mniejszości tamilskiej na Sri Lance (uwaga: Tygrysy zostały rozbite kilka lat temu). Dzisiejsi politycy i liderzy narodowi często starają się dokonywać takiej delegitymizacji, gdyż mogą się obawiać, iż ruch, który wyniósł ich do władzy, może w przyszłości ich obalić. Jednocześnie wielu z nich nie może zgodzić się za uznanie za terroryzm formy działalności, która może ocalić tożsamość narodu w sytuacji, gdy np. nastąpi okupacja danego terytorium przez inne państwo – etnicznie lub religijnie odmienne. Podajmy tu za przykład Afganistan, w którym po rozpędzeniu watażków i mudżahedinów rządzili Talibowie. Po zamachach z 11 września 2001 r. Amerykanie obalili reżim Talibów, ale ci prowadzą – całkiem skuteczną dzięki wsparciu Pakistanu oraz bliskim związkom z częścią lokalnej społeczności – wojnę partyzancką, sięgając po metody terrorystyczne. Czy można uznać Talibów za terrorystów?

Trudna rozmowa

W środowisku ekspertów zajmujących się tematyką terroryzmu czasem pojawia się wątpliwość co do przyjmowania „na wiarę” zasady „Kto dla jednego jest terrorystą, dla drugiego jest bojownikiem o wolność”. Krytycy twierdzą, że jest to szkodliwa klisza blokująca dyskusję i utrudniająca zrozumienie fenomenu terroryzmu. Trzeba jednak pamiętać, że terroryzm ma najczęściej podłoże polityczne, a działania terrorystyczne są podejmowane dlatego, iż brak jest wiary w to, że cele można osiągnąć w inny sposób. I jakkolwiek nie możemy się zgodzić na metody działania ISIS czy Lashkar e-Taiby, to trudno zaprzeczyć, że ugrupowania te mają polityczną agendę, którą próbują realizować. Niektórzy ją zrealizowali, jak np. Hashim Thaci z Kosowa.

Dochodzimy tutaj do punktu, w którym powraca postać Martina McGuinnessa – czy i kiedy negocjować z terrorystami? Kiedy ugrupowanie sięgające po przemoc może stać się partnerem dla rządu, który był zwalczany? Czy jeśli można było rozmawiać z McGuinnessem, to równie dobrze można będzie rozmawiać ze stojącym na czele „kalifatu” al-Bagdadim? ISIS stworzyło coś na kształt państwa, zapewniało mieszkańcom podbitych terytoriów szereg „usług” typowych dla organizmów państwowych, jak np. policja, sądownictwo, edukacja, dostawy wody czy prądu.

Powyższe zagadnienie jest szalenie skomplikowane, a jego wyjaśnienie w epoce coraz bardziej czarno-białego podziału opinii publicznej jest w zasadzie niemożliwe. Jeśli zafiksujemy się na swoich pozycjach, nic nas nie przekona, że na daną sprawę można spojrzeć inaczej. A w grę wchodzą nie tylko aspekty polityczne czy etyczne, ale również psychologiczne. Mówimy przecież o dialogu, a zatem także o zaufaniu do ludzi, którzy odpowiadają za przestępstwa, za zbrodnie. Mówiąc wprost, mają krew na rękach. Wspominałem o tym we wpisach poświęconych procesowi pokojowemu w Kolumbii, gdzie prezydent Santos postanowił w zasadzie za wszelką cenę zawrzeć układ z lewackim ugrupowaniem FARC. Najpierw walczyło ono w obronie chłopów i praw socjalnych, ale z biegiem lat przekształciło się w zorganizowaną grupę przestępczą zajmującą się m.in. porwaniami czy handlem narkotykami. W efekcie jej działań zginęły tysiące ludzi, a setki tysięcy musiały opuścić swe domy, zostawiając majątek całego życia. Rodziny ofiar słusznie domagają się sprawiedliwości, część z nich kategorycznie odrzuca jakiekolwiek paktowanie i pojednanie z terrorystami/przestępcami odpowiedzialnymi za śmierć ich bliskich. Jednak suma pojedynczych tragedii nie przesłoniła prezydentowi Santosowi „szerszego obrazka”, na którym widział okazję – a zarazem palącą potrzebę – zakończenia trwającej kilka dekad wojny domowej. FARC ma się rozbroić, a mundury zamienić na garnitury – wejdzie do polityki i stanie się częścią sceny politycznej. Tak jak stało się w Północnej Irlandii, gdzie dawni bojówkarze z IRA – na czele z McGuinnessem – weszli do lokalnego rządu i administracji.

Pamięć o dokonaniach McGuinnessa, zarówno tych z czasów IRA, jak i późniejszych, gdy mocno wpłynął na pokojowe zakończenie konfliktu, będzie roztrząsana jeszcze przez długie lata. Jeśli będziemy gotowi robić to bez uprzedzeń, historia może nas czegoś nauczyć.

Piotr Wołejko

Share Button