Wojna w Gazie dobiegła końca. Kosztowała życie grubo ponad tysiąc osób, najpewniej w większości cywilów. Nie ma mowy o chirurgicznych i precyzyjnych uderzeniach, ale od początku jasne było, że nie ma szans na ataki spełniające powyższe kryteria. Niemalże w przeddzień wyborów parlamentarnych Izrael zafundował sobie największą militarną operację od ataku na Liban z lata 2006 roku.
Ciekawe podsumowanie inwazji na Gazę, w postaci pytań i odpowiedzi, znajdziemy w Ynetnews. Czy Izrael wyciągnął wnioski z poprzedniego starcia (z Hezbollahem)? Nie wiadomo. Na teraz można stwierdzić, że łatwiej jest zwyciężyć, gdy nie ma przeciwnika. Czy Palestyńczycy wyciągnęli wnioski? Nie. Śmierć i destrukcja nie edukują narodów. Ponad tysiąc zabitych Izraelczyków podczas drugiej intifady nie przekształciło nas w miłośników pokoju – czytamy w Ynetnews. Nie staliśmy się także bardziej umiarkowani.
W dzisiejszej Gazecie Wyborczej opublikowano przejmujący i mądry tekst Davida Grossmana, izraelskiego pisarza, którego fragmenty pozwolę sobie in extenso zacytować:
„(…) ostatnia wojna w Gazie jest tylko kolejnym etapem drogi pośród ognia, przemocy i nienawiści. Idąc nią, raz wygrywamy, raz przegrywamy, ale jej ostatecznym kresem jest zniszczenie.
Cieszymy się w Izraelu, że tą kampanią odrobiliśmy porażkę w drugiej wojnie libańskiej. A powinniśmy słuchać tych, którzy mówią, że sukces Sił Obronnych Izraela nie jest niezbitym dowodem rozpętania operacji na taką skalę. I z pewnością nie usprawiedliwia metod osiągania celów przez naszą armię. Sukces dowodzi tylko tego, że Izrael jest silniejszy od Hamasu i że w pewnych sytuacjach potrafi zdobyć się na twarde okrucieństwo.”
Trzeba bowiem powiedzieć wprost, że inwazja na Gazę nie zakończyła się sukcesem. Oczywiście sukcesu nie odniósł także Hamas. Wręcz przeciwnie – Izrael zadał mu ciężkie straty, zabił wielu wysoko postawionych członków tej organizacji, odciął chwilowo drogi zaopatrzenia w broń i amunicję, wymusił wstrzymanie ostrzału rakietowego terytorium Izraela. Jednak Izraelowi z pewnością chodziło o coś innego, co mówili zresztą wprost zarządzający wojną członkowie rządu i generalicji – eliminacja Hamasu, pozbawienie go władzy.
Tego nie udało się osiągnąć i w ogóle wydaje się wątpliwe, aby był to cel możliwy do zrealizowania bez ponownej okupacji Strefy Gazy przez izraelskie wojsko. Bez wątpienia jednak tylko wyrugowanie Hamasu z Gazy i zainstalowanie „przyjaznego” Izraelowi rządu (zapewne prezydenta Abbasa) było prawdziwym celem operacji. Odpowiedź na samo wystrzeliwanie rakiet mogły stanowić naloty czy wypady małych oddziałów, które działałyby punktowo, eliminując „lotne ekipy” wystrzeliwujące Kassamy na terytorium Izraela.
Brutalna prawda jest taka, że interwencja Izraela w Gazie przyniesie co najwyżej podobny skutek jak inwazja na Liban. Wojna z Hezbollahem ugruntowała pozycję tego ugrupowania na libańskiej scenie politycznej i doprowadziła do osłabienia prozachodniego rządu Fouda Siniory. O ile Hezbollah praktycznie zaprzestał ostrzału rakietowego Izraela, wojna z 2006 roku okazała się dla tego ugrupowania wyjątkowo korzystna i Hassan Nasrallah może być Izraelowi wdzięczny.
Ten sam scenariusz szykuje się w Gazie. Hamas zapewne powstrzyma się od ostrzału rakietowego, ale zyska w oczach mieszkańców Strefy Gazy i, kiedy się odbuduje, będzie o wiele silniejszy niż przed grudniową inwazją. Rekrutów Hamasowi nie zabraknie, a irańskie i syryjskie pieniądze, najpewniej uzupełnione o miliardową pomoc międzynarodową, pozwolą pokazać się Hamasowi jako świetnemu gospodarzowi. Hamas nie zmięknie, tak jak jego retoryka. Izrael, poza uwolnieniem się od rakiet, nie odniesie żadnych korzyści. Oddajmy ponownie głos Davidowi Grossmanowi:
„Kiedy wszyscy ujrzą ogrom zniszczeń i ofiar; może społeczeństwo izraelskie odrzuci na chwilę skomplikowane mechanizmy wsparcia i umacniania wiary we własną nieomylność. Może wreszcie zrozumiemy fundamentalną prawdę – że nasze postępowanie w regionie było od dawna błędne, niemoralne i niemądre. Że raz po raz rozdmuchiwaliśmy spalający nas płomień”.
Grossman w żadnym razie nie usprawiedliwia postępowania Palestyńczyków. Wskazuje jednak na niepodważalny fakt – że to Izrael dysponuje narzędziami niezbędnymi do rozwiązania konfliktu. Grossman pisze:
„(…) wielokrotnie silniejszy [od Palestyńczyków – przyp. PW] Izrael dysponuje ogromnymi możliwościami ograniczenia przemocy po obu stronach. Dlatego też od niego w znacznej mierze zależy, czy uda się wyciszyć konflikt i wyrwać obie strony z kręgu przemocy. Ostatnia operacja militarna dowodzi, że nie rozumie tego chyba nikt w izraelskim kierownictwie – nikt nie docenia w pełni roli tego zasadniczego punktu całego sporu.”
Izrael posiada niezbędne zasoby i narzędzia, a także łatwo może zdobyć zagraniczne wsparcie, aby rozwiązać problem izraelsko-palestyński. Jednak brutalny pokaz siły i przemoc nie są rozwiązaniem. To nie samoloty, helikoptery i czołgi mogą zdziałać przysłowiowe cuda.
„W końcu przecież nadejdzie dzień, kiedy zechcemy uleczyć rany, któreśmy właśnie zadali. Lecz jak to sprawić, skoro nie rozumiemy, że wojsko nie może być głównym instrumentem potwierdzania naszej obecności wśród i obok narodów arabskich?
(…) Kiedyś rozwieją się dymy rozsnuwane przez polityków ogłaszających całkowite zwycięstwo. Kiedyś zrozumiemy, do czego naprawdę doprowadziła ta operacja i jak wielka jest przepaść między deklaracjami a tym, co faktycznie wiedzieć musimy, żeby wieść normalne życie w tym miejscu. Kiedyś wreszcie przyznamy, że cały naród dał się tak łatwo omamić, bo bardzo chciał uwierzyć, że operacja w Gazie uleczy libańską traumę.
A wtedy skierujemy oczy na tych, którzy raz po raz podsycali zauroczenie potęgą i pychę izraelskiego społeczeństwa. Tych, którzy przez lata kazali nam szydzić z wiary w pokój i nadzieję na jakąkolwiek zmianę stosunków z Arabami. Którzy tłumaczyli nam, że do Arabów przemawia tylko argument siły, więc tylko tym językiem możemy się z nimi komunikować.
Tak często rozmawialiśmy z nimi tym i tylko tym językiem, że zapomnieliśmy o istnieniu innych, którymi można się porozumiewać – nawet z nieprzyjaciółmi i nawet tak nieprzejednanymi jak Hamas. (…) Rozmawiać z Palestyńczykami. Oto główny wniosek, jaki powinniśmy wyciągnąć z tej ostatniej, krwawej rundy wojny. Rozmawiać nawet z tymi, którzy odmawiają nam prawa do istnienia w tym miejscu. Zamiast ingnorować Hamas, najlepiej wykorzystać obecną sytuację i z myślą o porozumieniu wejść w dialog z całym narodem palestyńskim. Rozmawiać, żeby zrozumieć, że rzeczywistość nie sprowadza się do hermetycznej historii, którą my i Palestyńczycy opowiadamy sobie od pokoleń, w której uwięźliśmy, a która składa się w niemałej części z urojeń, pragnień i koszmarów.
(…) Rozmawiać w ramach przemyślanej strategii, inicjować dialog, mówić do ściany, mówić i wtedy, gdy nie przynosi to owoców. Na dłuższą metę taki upór przysłuży się o wiele bardziej naszej przyszłości niż setki samolotów zrzucających bomby”.
Reasumując wywody Grossmana, Izrael musi spojrzeć prawdzie w oczy i przestać odrzucać rzeczywistość. Polityka izolacji Hamasu w Strefie Gazy (wraz z jej populacją) nie doprowadziła do niczego poza ostatnią eskalacją przemocy. Wzmacnianie prezydenta Abbasa w Zachodnim Brzegu to fikcja, a inwazja na Gazę tylko podkopała – i tak już słabą – pozycję tego umiarkowanego przywódcy. Zamiast powtarzać politykę USA wobec komunistycznej Kuby, gdzie embargo i izolacja także nie przyniosły żadnych efektów oprócz pauperyzacji ludności wyspy, należy zaangażować się w dialog także z Hamasem.
Brzmi to może szokująco, bo jakże – oburzą się niektórzy – rozmawiać z terrorystami? Dlaczego Bush zamiast zaprosić bin Ladena na kawę zaatakował Afganistan a potem Irak? Jest to jednak porównanie w niczym nieuprawnione i zwyczajnie absurdalne. Izrael nie może nie rozmawiać z przedstawicielami terytorium znajdującego się pod jego bokiem, zarządzającymi półtoramilionową społecznością. Nie można rozmawiać z jedną częścią Palestinian Authority i ignorować drugą. Takie rozmowy są niczym innym niż pozorowaniem gotowości do dialogu i zwodzeniem siebie, własnych obywateli i społeczności międzynarodowej.
Dopóki w Izraelu nie przejmie władzy lider, który ma wystarczającą determinację, aby doprowadzić do prawdziwego porozumienia, dopóty Izrael tkwić będzie w stanie zawieszenia. Przerwanie zaklętego kręgu przemocy i nienawiści zależy w 90 procentach od Izraela. USA mogą to tylko wesprzeć, a Palestyńczycy mają niewiele do powiedzenia. Nawet gdyby chcieli porozumienia, dopóki Izrael go nie zechce, także będą w stanie zawieszenia i permanentnego strachu przed izraelską bombą, która w każdej chwili może spaść na ich ulicę, dom, szkołę czy szpital.
Niestety, nic nie wskazuje na to, aby Izraelowi zachciało się chcieć…
Piotr Wołejko