Google vs. Chiny

Gigant z Mountain View w stanie Kalifornia zirytował się chińskimi cyberatakami na własną (choć nie tylko) infrastrukturę. Efektem gniewu największej wyszukiwarki na świecie może być nawet wycofanie się z Chin. Od razu pojawiło się mnóstwo sprzecznych twierdzeń dotyczących rozsądności gróźb pod adresem komunistycznego reżimu w Pekinie.

Na stronie MarketWatch.com czytamy, że Google ma niewielkie szanse na uzyskanie koncesji od chińskiego rządu. Z kolei TheBigMoney.com twierdzi, że zdecydowane stanowisko Google to najlepszy moment w historii firmy. Analitycy rynkowi wskazują, że zagrożenie całkowitym wyjściem z Chin byłaby bardzo odważna. O ile obecnie przychody z Chin stanowią marginalny ułamek całości, chiński rynek internetowy będzie rozwijał się bardzo dynamicznie. Wycofanie się z tego wyścigu już w przedbiegach bez wątpienia byłoby decyzją biznesową o strategicznym dla firmy znaczeniu.

Nowa rzeczywistość?

Jeśli groźba Google się zmaterializuje, a firma rzeczywiście zamknie swój chiński kram, staniemy na progu nowej rzeczywistości w relacjach biznesowych pomiędzy Chinami a szeroko rozumianym światem Zachodu. Problemy, znane odkąd Chiny otworzyły się na zagraniczne inwestycje w latach 80. ubiegłego wieku, są dwa: prawa człowieka oraz ochrona własności intelektualnej.

Obrońcy praw człowieka nie mogą się nachwalić postawy Google. Od 2006 roku, od kiedy wyszukiwarka pojawiła się w Chinach pod adresem google.cn, firma szła na wiele ustępstw, aby tylko zadowolić chiński rząd i prowadzić w Państwie Środka interesy. Oznaczało to m.in. poddanie cenzurze wyników wyszukiwania. Inni szli dalej, np. Yahoo, rywal Google, przekazywał władzom chińskim dane umożliwiające aresztowanie chińskich obrońców praw człowieka.

Bezwzględna walka o technologie

Wielkie korporacje, dla których Chiny stały się ziemią obiecaną, dostosowywało się do życzeń Pekinu. Przymykano oczy nie tylko na prawa człowieka, ale także na kradzież własności intelektualnej. W pogoni za nowoczesnymi technologiami Chińczycy mniej lub bardziej otwarcie kradli technologie i rozwiązania pochodzące z Zachodu. Szpiegostwo ekonomiczne oraz militarne osiągnęło bodaj apogeum w ostatnich latach, wraz z rozwojem chińskich cybermożliwości. Włamania do Pentagonu czy koncernu Lockheed, a także firm i instytucji cywilnych, takich jak Google, stały się codziennością.

Pozwoliłem sobie nieco patetycznie stwierdzić wcześniej, że stajemy u progu nowej epoki w relacjach biznesowych (bo raczej jeszcze nie politycznych) z Chinami. Są dwa wielkie „ale”: 1) Google utrzyma twarde stanowisko i nie zawaha się wycofać z Chin; 2) Inne firmy podążą za internetowym gigantem, niekoniecznie w opuszczaniu Chin, ale bardziej zdecydowanym stawianiu własnego interesu ponad życzeniami i oczekiwaniami chińskich władz – dotyczącymi chociażby własności intelektualnej.

Kto wygra próbę sił?

Nie trzeba dodawać, że – z perspektywy Zachodu – przydałby się „ozdrowieńczy szok” w postaci „buntu” zagranicznych korporacji i przedsiębiorstw, które w zamian za tanią siłę roboczą przymykają oczy na rozmaite osobliwości prowadzenia interesów w Chinach, z brakiem poszanowania dla własności intelektualnej na czele. Chore relacje należy uzdrowić. Czy uda się to zrobić?  I czy wymagałoby to podważenia dominującego przekonania o sile i wyjątkowości gospodarczej Chin? Czy można robić interesy nie korzystając z chińskich robotników/pracowników lub rezygnując z chińskiego rynku wewnętrznego? Mówiąc inaczej, czy możliwe jest prowadzenie konkurencyjnej działalności gospodarczej na wielką skalę bez udziału pierwiastka chińskiego?

Być może starcie Google z Chinami pozwoli nam zbliżyć się do uzyskania odpowiedzi na któreś z powyższych pytań lub innych, które przychodzą nam do głowy w związku z omawianą sprawą.

Piotr Wołejko

Share Button