Eurokonstytucja musi być, bo musi

Ponownie długo zastanawiałem się, o czym by tu dzisiaj napisać. Ponownie, gdyż jest tak wiele wydarzeń wartych skomentowania, że komentarze zajęłyby wiele stron A4. Tym razem zdecydowałem się wybrać jedno wydarzenie i poświęcić mu cały wpis, choć dla porządku muszę wspomnieć o poważnym obcięciu ulg socjalnych na Białorusi, możliwości siłowego rozwiązania konfliktu politycznego na Ukrainie, czy o przyznaniu przez rosyjską Dumę dwóm koncernom – Transniefti i Gazpromowi – prawa do posiadania własnej zbrojnej ochrony (de facto prywatnej armii). Dwa giganty zajmujące się przesyłem ropy (Transniefti) oraz przesyłem i wydobyciem gazu (Gazprom) nawet bez prawa do własnej ochrony stanowiły swoiste państwa w państwie. Przyznanie im uprawnień do posiadania prywatnego wojska zwiększają ich siłę i autonomię w ramach państwa. Tymczasem, dzisiejszym tematem wpisu będzie traktat konstytucyjny, „dopychany” na siłę butem, aby tylko wreszcie wszedł w życie.

Były przewodniczący Komisji Europejskiej, a obecnie premier Włoch – Romano Prodi – zagroził, że nie zgodzi się na zbyt duże ustępstwa i okrajanie eurokonstytucji, a w razie dalszych prób szatkowania traktatu stwierdził, że być może powstanie mityczna „Europa dwóch prędkości”. Wtórowali mu przewodniczący Parlamentu Europejskiego Hans Gert-Poettering, wpływowy eurodeputowany Elmar Brok z Europejskiej Partii Ludowej (chadecji) oraz reprezentujący socjalistów Enrique Baron Crespo. Krytyka ww. czwórki skupiła się na Polsce, choć nie trudno zauważyć, że wypowiedź Prodiego skierowana była do nowego prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego – autora koncepcji minitraktatu, który będzie mógł być przyjęty nie w drodze referendum, a przez parlament. Atak na Sarko nie dziwi, gdyż Prodi otwarcie wspierał kontrkandydatkę byłego szefa MSW, Segolene Royal, w jej kampanii wyborczej.

Zwolennicy traktatu są dość monotematyczni. Ich zdaniem jest on panaceum na całe zło i bezwładność, jakie panują w Unii. Bez eurokonstytucji nie widzą szans na dalsze funkcjonowanie UE i straszą paraliżem decyzyjnym. Posuwają się także do dość prymitywnych gróźb, pozujących na przemyślane i oczywiste wypowiedzi, chociażby takich jak słowa Elmara Broka, byłego szefa komisji spraw zagranicznych PE: „Jeżeli traktat konstytucyjny załamie się, to nie będzie unijnego bezpieczeństwa energetycznego„. Teoretycznie wszystko się zgadza, ale jeśli zejdziemy z poziomu ideologii na rzeczywistą politykę, to od razu pojawia się pytanie: co szkodzi, aby już teraz kraje były solidarne pod względem energetycznym? Traktat konstytucyjny nie ma tu nic do rzeczy, dopóki wspólnego stanowiska nie ustalą rządy. To właśnie one mają decydujący głos w Unii, z eurokonstytucją, czy też bez niej.

Warto przypomnieć, że ów „genialny” dokument to ponad 200 stron bełkotliwych i nudnych jak flaki z olejem deklaracji na dość dużym poziomie ogólności. Jego główne punkty to zmiana systemu obliczania ilości głosów przysługujących państwom w Radzie Unii Europejskiej, wprowadzenie ministra spraw zagranicznych oraz prezydenta UE – zamiast rotacyjnej funkcji prezydencji, sprawowanej co 6 miesięcy przez inne państwo. Więcej decyzji ma być także podejmowane większością głosów. I znowu, na pierwszy rzut oka propozycje te wydają się logiczne, spójne i pożądane. Trzeba jednak przypomnieć, że unijne kraje mają wiele sprzecznych interesów, których jeden wspólny minister spraw zagranicznych UE nie pogodzi. Chyba, że w kilku kluczowych kwestiach dogadają się najpierw rządy i umocują w ten sposób ministra do działania w imieniu całej unii. Jednak i bez ministra rządy mogą się dogadać, choć gdyby minister rzeczywiście miał silną pozycję – na pewno wzrosłaby pozycja międzynarodowa UE. Prezydent byłby funkcją raczej tytularną i przeznaczoną dla polityków wysłanych na emerytury przez krajowych wyborców. Nie przypadkiem pojawiły się informacje, że stanowisko to chętnie objąłby Tony Blair, ustepujący premier Wielkiej Brytanii. Natomiast procedury podejmowania decyzji na razie działają bez zarzutu – nie ma naglącej konieczności zmian w tej dziedzinie, zwłaszcza gdy brakuje naprawdę dobrych koncepcji.

Eurotraktat forsowany jest na siłę i wbrew wielu państwom. Oczywiście niewiele z nich odważy się to przyznać otwarcie. Trzeba sobie postawić pytanie, czy warto przymuszać kraje unijne do przyjęcia wyjątkowo słabego tekstu? Może lepiej byłoby powołać grupę ekspertów prawa europejskiego i zdać się na ich osąd? A może niech przedstawiciele rządów państw członkowskich jeszcze raz zajmą się przygotowaniem traktatu? Nie byłby może dużo lepszy jakościowo od obecnego, ale miałby choć pozory legalności – obecny traktat takich nie posiada, gdyż konwent powołany na szczycie w Laeken nie miał uprawnień do przygotowania eurokonstytucji. Była to inicjatywa własna Valery’ego Giscarda d’Estaing, byłego prezydenta Francji, którego rolą było tylko poszukiwanie sposobów reformy Unii. Spisywania traktatu w swoich uprawnieniach ani Giscard, ani konwent nie posiadali.

Piotr Wołejko

Share Button