Siły zbrojne czy rozwinięta gospodarka? Co będzie wyznacznikiem siły w XXI stuleciu? Na tak postawione pytanie próbuje odpowiedzieć amerykański politolog Joseph Nye. Warto przyjrzeć się jego zwięzłej analizie. Konkluzja artykułu Nye’a jest następująca: wojsko nie będzie tak istotne, jak w XIX i XX w., natomiast pozostanie kluczowym elementem polityki globalnej.
Silna gospodarka jest zazwyczaj punktem wyjścia do stworzenia silnej armii. Wystarczy podać tu przykłady Wielkiej Brytanii i Francji w XVI-XIX w., Niemiec w XIX i XX w. czy Stanów Zjednoczonych, Japonii czy Związku Sowieckiego w XX stuleciu. Jednakże można budować potężną, przynajmniej liczebnie, armię bez prężnej ekonomii. Spójrzmy na Koreę Północną, gdzie większość mieszkańców przymiera głodem, a kraj przeprowadza testy rakiet balistycznych i głowic jądrowych. W przypadku konfliktu taka układanka posypałaby się jednak niczym domek z kart. Słaba gospodarka nie byłaby bowiem w stanie utrzymać potężnej machiny wojennej w ruchu. Musiałaby liczyć na zdobyczne surowce i środki. Taka sytuacja nie jest jednak niczym nowym w historii (Aleksander Wielki, Napoleon, Hitler).
Posiadanie silnej i sprawnej armii nie jest w dzisiejszych czasach ekstrawagancją. W Europie może się nam wydawać inaczej, ale wynika to z ignorancji i krótkiej pamięci. Bałkany w latach 90. i na początku obecnego tysiąclecia pokazują, że nawet na naszym, rzekomo spokojnym kontynencie, konflikty są jak najbardziej możliwe. Gdy spojrzymy dalej, na drugą stronę Morza Śródziemnego, dojrzymy mnóstwo trwających i potencjalnych konfliktów, które mogą wymusić zaangażowanie europejskich sił zbrojnych. Dziś już tylko kilka państw jest w stanie wyjść poza Europę i, jak Francja, poprowadzić zamorską operację. Byłoby to jednak bardzo trudne bez wsparcia, głównie logistycznego, Stanów Zjednoczonych.
Ameryka jest ciekawym przykładem także dlatego, że jej flota odegrała znaczącą rolę po azjatyckim tsunami w 2004 roku. US Navy zrobiła to, czego oczekiwała tzw. międzynarodowa opinia publiczna – pomagała dotkniętym przez kataklizm. Czy za dziesięć lat będzie w stanie działać na taką skalę? W obliczu zapowiadanych cięć i ograniczania liczby okrętów, pytanie jest jak najbardziej zasadne. Samo soft-power w postaci wyasygnowania pieniędzy nie wystarczy. Potrzebne są elementy hard-power, tylko że stosuje się w pokojowy sposób.
Niemniej, wojsko nadal wykorzystuje się głównie do tego, do czego jest ono przeznaczone. Udowodniliśmy już, że nawet w Europie występowały konflikty zbrojne. W ogóle trudno uznać ostatnie dwie dekady za czas pokoju. Liczba wojen, gdy zacznie się je podsumowywać, może zaskoczyć. A musimy do niej dodać konflikty o charakterze wewnętrznym, w tym te, w których interwencja zewnętrzna nie jest możliwa. Siły zbrojne nadal są bardzo potrzebne i mają co robić. W krajach i regionach, gdzie państwowość jest słaba bądź iluzoryczna, nie występują regularne siły zbrojne. A konflikty bez ich udziału bywają bardziej krwawe i długotrwałe. I tutaj wracamy do gospodarki, która cierpi już na braku odpowiedniego poziomu bezpieczeństwa, nie wspominając o pełnowymiarowym konflikcie. W tym kontekście warto wspomnieć o Kenii, która zdecydowała się w ubiegłym roku na interwencję w Somalii (poprzez wsparcie trwającej już interwencji międzynarodowej) z powodu rosnącego zagrożenia dla jej najbardziej intratnego źródła dochodów – turystyki.
W sporze interesów z gospodarką zazwyczaj zatryumfują te pierwsze. Fakt, że Wielka Brytania i Niemcy były dla siebie głównymi partnerami handlowymi w 1914 roku nie powstrzymał ich od prowadzenia ze sobą wojny. Między bajki można włożyć teorie głoszące zwiększanie się bezpieczeństwa międzynarodowego w miarę postępującej wymiany handlowej czy globalizacji. Dlatego oprócz silnej gospodarki poważne państwa rozwijają własne siły zbrojne. Zgodnie z zasadą si vis pacem, para bellum.
Piotr Wołejko