Jak dyskutować o przyszłości Unii Europejskiej?

Dziś w Rzymie odbył się photo-op okraszony podpisaniem podniosłej, acz – co wynika z konieczności uzgodnienia dokumentu przez 27 państw członkowskich – dość ogólnej deklaracji z okazji zawarcia 60 lat temu tzw. Traktatów Rzymskich. Każdy przywódca może wyjąć z deklaracji co tylko zechce, żeby przedstawiać to jako sukces swojemu elektoratowi. Z dokumentu ciężko wywnioskować, jaka będzie przyszłość Unii Europejskiej. A warto się nad tym pytaniem pochylić.

Unia Europejska to dziś 60-letnia dostojna dama, która mogłaby już w Polsce przejść na emeryturę i oddać się realizacji swoich pasji. Gdyby była niemiecką emerytką, to spotykalibyśmy ją na plażach Wysp Kanaryjskich. Ale zachowajmy powagę. Unia przez sześć dekad rozwoju – a w zasadzie sześć i pół, gdyż początkiem ruchów na rzecz integracji było powstanie Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali w 1951 r. – stała się potężnym organizmem. Także, co nieodzowne, biurokratycznym. I ta biurokracja stała się dziś wygodnym chłopcem do bicia i jest powodem problemów wizerunkowych wspólnoty. Wiele spośród stawianych UE zarzutów jest słusznych – tworzenie skomplikowanych i nieżyciowych barier oraz obowiązków, generujących koszty etc. Do tego oderwanie od zwykłych Europejczyków – eurokraci żyją jak pączki w maśle, nie odpowiadają w zasadzie przed nikim i mają przekonanie, że wszystko wiedzą lepiej. Arogancja, buta i poczucie wyższości słabo się sprzedają w erze powszechnego dostępu do informacji, a w epoce fake news stanowią nieskończone źródło inspiracji dla wrogów europejskiej integracji -zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych.

Czas zejść na ziemię

Gdy UE staje przed jakimś wyzwaniem, zawsze pojawia się oczywista odpowiedź – załatwimy to przez więcej integracji. Pogłębimy więzy między państwami, przeniesiemy więcej kompetencji na szczebel wspólnotowy. I będzie dobrze. Inna droga, która zyskuje na popularności ostatnimi laty, to rozluźnienie więzów i wzmocnienie państw narodowych. Ścisła integracja powinna dotyczyć tylko kilku obszarów. Sztampa. Zwolennicy obu opcji odgrywają rytualny teatr, a rzeczywiste problemy pozostają nierozwiązane.

Fundamentalną kwestią nie jest bowiem rozwiązanie dylematu między pogłębieniem a rozluźnieniem integracji, czy też wybór między hasłami „Więcej Europy” a „Mniej Europy”, tylko odpowiedź na pytania – jakiej Europy potrzebujemy? Co ta Europa ma nam dawać? Co my możemy dać Europie? I to odpowiedź praktyczna, pragmatyczna, przyziemna. Europejczycy in gremio nie oczekują nieustannego sporu wielkich idei, ani dyskusji na poziomie filozoficznym. Oni chcą wiedzieć konkretnie, co zyskają dzięki Europie i jak zjednoczona Europa przekłada się na ich codzienne życie. Jak wpływa na bezpieczeństwo ich dzieci uczęszczających do szkoły, jak odpowiada na coraz bardziej skomplikowane wyzwania socjalne, jak wspiera rozwój przedsiębiorczości i handlu, czy jak zapewnia bezpieczeństwo żywności. Te kwestie można mnożyć, a listę pytań wydłużać o chociażby swobodę podróży i strefę Schengen, czy o wymiany studenckie w ramach Erasmusa etc.

Naprawdę mało kogo obchodzi to, czy siedziba Parlamentu Europejskiego będzie w Brukseli czy w Strasburgu albo to, czy Rada Unii Europejskiej będzie podejmowała decyzje jednomyślnie czy w ramach procedury większościowej. To są techniczne didaskalia, o których z pasją debatuje wąskie grono specjalistów oraz negocjatorów rządowych. Wielkim błędem liderów instytucji unijnych oraz przywódców państw członkowskich jest – w sytuacjach kryzysowych – stawianie na pierwszym miejscu debaty publicznej kwestii technicznych, zupełnie niezrozumiałych dla obywateli. Nawet jeśli potrafią oni rozróżnić Radę Europejską od Rady Unii Europejskiej, a także wiedzą ilu deputowanych ma ich państwo w europarlamencie, to dyskusja o systemach głosowania czy Europie dwóch bądź więcej prędkości ani ich ziębi, ani grzeje.

Nie oznacza to, że o tych technikaliach nie powinno się dyskutować. Wręcz przeciwnie. Potrzebne są korekty i trzeba o nich rozmawiać. Jednak to zadanie dla negocjatorów, a nie dla publicystów brukowców czy „ekspertów” z social media, którzy całą energię życiową poświęcają na upraszczanie skomplikowanego przekazu. A często na jego wypaczanie i kreowanie własnej narracji.

Zmiana narracji albo…

Dziś potrzebujemy debaty publicznej o tym, jak Unia Europejska wpływa na codzienne życie 500 milionów Europejczyków. Trzeba jasno podkreślić wybitne osiągnięcia integracji, jak np. strefa Schengen czy jednolity rynek, który pozwala swobodnie handlować towarami wytwarzanymi w państwach członkowskich. Od tego handlu zależą dziesiątki milionów miejsc pracy. Trzeba przypomnieć o tym, że od dekad w zjednoczonej Europie panuje pokój, co stanowi wyjątek z historycznego punktu widzenia. Trzeba też uczciwie i szczerze rozmawiać o niedociągnięciach i problemach. Eurokraci nie mogą odrzucać oczywistych prawd, które podnoszą krytycy unijnych instytucji. Obrażając się na krytyków lejemy wodę na młyn populistycznych partii, które zyskują znaczące poparcie społeczne.

Nikt nie wie, jaka przyszłość czeka Unię Europejską. Czy doczeka ona 70. rocznicy podpisania Traktatów Rzymskich, a jeśli tak, to w jakim kształcie. Dziś, ponownie, zbyt wiele mówi się o różnych prędkościach integracji, a populiści mogą otrzymać wysokie poparcie wyborcze w dwóch kluczowych państwach UE – we Francji i w Niemczech. Jeśli tak się stanie, a odpowiedzią na to znowu będą wezwania do głębszej integracji, obrońcy UE dołożą kolejną cegiełkę do osłabienia unii. Puste hasła i prawno-organizacyjne technikalia nie mają szans trafić do powszechnej świadomości i nie przebiją się w debacie publicznej. Tylko czy ktoś będzie w stanie wyrwać się z tego zaklętego kręgu i zmienić narrację na bardziej przystępną i bliską obywatelom?

Piotr Wołejko

Share Button