Bunt. Sprawa Litwinienki

Polska jako pierwszy kraj miała okazję obejrzeć film Andrieja Niekrasowa pt. „Bunt. Sprawa Litwinienki”. Dokument o życiu i śmierci byłego agenta FSB oraz – a może przede wszystkim – o władcach państwa rosyjskiego oglądałem dziś w jednym z warszawskich multipleksów. Na sali oprócz mnie były zaledwie trzy osoby. Zdecydowanie za mało.

Po filmie podszedłem do jednego z widzów i zapytałem, co kierowało nim, kiedy kupował bilet. Powiedział, że „trochę interesuję się polityką„. Na pytanie, dlaczego jego zdaniem sala świeciła pustkami, odpowiedział, iż „brak było odpowiedniej reklamy. Nigdzie, poza radiem TOK FM, nie spotkał się z promocją filmu„. Dodał też, że w obliczu obecnej sytuacji w kraju, ludzi mało interesuje to, co dzieje się poza granicami Polski. Którakolwiek z tych przyczyn (czy jakakolwiek inna) jest najbliższa prawdzie – wielka szkoda, bowiem „Bunt. Sprawa Litwinienki” to z pewnością obraz warty zobaczenia.

Do kina udałem się w kilkanaście tygodni po lekturze książki Litwinienki i Jurija Felsztyńskiego „Blow up Russia”. Miałem więc niezbędne „przygotowanie” faktograficzne oraz światopoglądowe. Zarówno książka, jak i film przedstawiają drogę służb specjalnych w Rosji do przejęcia władzy, a następnie jej utrzymania. Widzimy historię smutną, tragiczną, często szokującą. Dla jednych jest to „spiskowa teoria dziejów” i zgrabnie zmanipulowana historyjka składająca się z „półprawd i całkowitych kłamstw„. Pozostali traktują wyznania Litwinienki oraz zebrane przez niego materiały dowodowe niczym prawdy objawione i przecierają oczy ze zdumienia, wydając przy tym westchnięcie: „a więc to tak”. Trzecia grupa natomiast znajduje się w „rozkroku” pomiędzy dwiema pierwszymi – generalnie ufają (mniej lub bardziej) Litwinience, ale uważają wiele jego ocen za przesadzone.

W filmie znajduje się pełne spektrum powyżej przedstawionych opinii. Duża część podawanych widzowi informacji jest przerysowana, a niektóre zakrawają na ponury żart. Mam tu na myśli głównie rzekomą misję byłego agenta FSB, polegającą na pojednaniu muzułmanów z chrześcijanami. Ten mesjanizm jest zupełnie niepotrzebny – sprawia, że reszta informacji staje się mniej wiarygodna, a Litwinienkę można uważać za osobę niespełna rozumu. Mimo to, ktokolwiek obniża ocenę filmu i jego wiarygodności z tego właśnie powodu, wykazuje dużą dozę złej woli oraz ignorancji. Dlaczego? Ponieważ zupełnie nie dostrzega, że nie o to w filmie chodzi. Wątek przyjęcia drugiego wyznania jest czysto poboczny, i – moim zdaniem – reżyser umieścił go w celu wzbogacenia portretu Saszy Litwinienko, aby film nie był – o co (słusznie) oskarżano książkę autorstwa jego i Jurija Felsztyńskiego, suchą faktografią.

Krytycy filmu starają się porównać obraz Niekrasowa z „dziełem” Michaela Moore’a „Fahrenheit 9/11”. Dawno nie spotkałem się z tak nietrafnym porównaniem. Począwszy od celów reżyserów, przez prezentowane rozmowy i wydarzenia, wszystko obu autorów różni. Fahrenheit jest komediowym opisem paranoi antysaudyjskiej oraz antybushowskiej, natomiast „Bunt (…)” stanowi przedłużenie wydanej wcześniej książki. Piszę o przedłużeniu, gdyż dowiadujemy się kilku nowych, wstrząsających faktów. O ile kariera niejakiego Czerkiesowa, komunistycznego „dupoliza” z sowieckiego więzienia – później hołubionego przez Putina szefa jednego z siedmiu rosyjskich regionów, których jedynym celem istnienia było pozbawienie władzy (wybieranych wówczas niezależnie od Kremla) gubernatorów obwodów i podmiotów Federacji Rosyjskiej, nie robi większego wrażenia na osobach obeznanych z rosyjską rzeczywistością, to historia o terroryście z teatru na Dubrowce jest – modne ostatnio określenie – porażająca. Niekrasow w swoim filmie umieścił fragment rozmowy z zamordowaną w zeszłym roku dziennikarką Nowej Gaziety Anną Politkowską, w którym opisuje ona losy terrorysty z „Nord-Ost”, który wprowadził swoich kompanów do teatru, a następnie dostał pracę w administracji prezydenta Putina. Tylko on „przetrwał” atak sił specjalnych, podczas którego śmierć poniosło kilkaset niewinnych osób. Dla FSB jednak ich śmierć była niezbędna z punktu widzenia propagandy i wprowadzenia odpowiedniej atmosfery. Życie ludzkie nie ma dla rządzących na Kremlu większego znaczenia. Tym bardziej, że dzięki morderstwom i aktom terrorystycznym doszli oni do władzy.

Wracając do myśli z początku wpisu, wielka szkoda, że tak mało osób widziałem dziś na sali kinowej. Mam nadzieję, że było to wynikiem wczesnej pory i dnia powszedniego. Mimo wszystkich zarzutów, jakie można postawić autorowi dokumentu, wykonał on kawał dobrej roboty. Kończąc, muszę podzielić się smutną konstatacją, którą w filmie wypowiedział Aleksander Litwinienko. Mianowicie, w ZSRR obowiązywały dwie ideologie: komunistyczna i kryminalna. Po 1991 roku pozostała tylko kryminalna. Jak powiedział ex-agent, jedyną drogą, aby nielegalne działania służb stały się legalne, było zdelegalizowanie państwa. Temu celowi służyła wojna w Czeczenii, zarówno pierwsza, jak i druga. Kiedy państwo straciło legitymację, działania służb przestały być nielegalne.

Jakkolwiek oceniać film „Bunt. Sprawa Litwinienki”, należy wyciągnąć wnioski z przedstawionej w nim sytuacji i sekwencji wydarzeń. Rola specsłużb ma być służebna w stosunku do państwa. Gdy staje się inaczej, umiera liberalna demokracja, a w kraju powstaje rząd autokratyczny. W Rosji „przemiana” już nastąpiła. Czy możliwy jest powrót do demokracji? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam.

Piotr Wołejko

Share Button