Brazylia: Postępująca nacjonalizacja

Postępujący w ostatnich latach proces nacjonalizacji złóż ropy naftowej i monopolizowanie wydobycia przez państwo to bardzo niepokojąca tendencja. Utwierdzane przez rosnące ceny surowca, kolejne rządy decydują się na (lub rozważają podjęcie decyzji) przejęcie kontroli nad złożami ropy (i gazu). Rosja uczyniła z błękitnego paliwa skuteczne narzędzie swojej polityki zagranicznej. Monopol na wydobycie czarnego złota w Iranie, Arabii Saudyjskiej czy Wenezueli sprawia, że do budżetów tych państw wpływają dziesiątki, a nawet setki miliardów dolarów rocznie.

Brodząc po kolana w pieniądzach, rządy mogą pozwolić sobie na realizowanie wielkich projektów – infrastrukturalnych (jak np. w Arabii Saudyjskiej) czy też socjalnych (jak to się dzieje w Wenezueli) lub jakichkolwiek innych. Ostatnio trend nacjonalizacji stał się bardzo modny w Ameryce Południowej – Ekwador i Boliwia podążają drogą Caracas i swojego mentora Hugo Chaveza. Prezydent Wenezueli dzięki nagłemu zastrzykowi gotówki mógł pozwolić sobie nie tylko na bogate programy socjalne (w końcu wprowadza w swoim kraju Socjalizm XXI wieku), ale także aktywne działania dyplomatyczne. Pieniądze i wsparcie Chaveza pomogły Evo Moralesowi i Rafaelowi Correi przejąć władzę, odpowiednio w Boliwii i Ekwadorze oraz Danielowi Ortedze w Nikaragui. Wenezuelska ropa utrzymuje przy życiu Kubę, a także pozwala ogrzewać domy ubogich mieszkańców Londynu (przynajmniej dopóki burmistrzem stolicy Wielkiej Brytanii był lewicowy Ken Livingstone).

Państwa Zatoki Perskiej (wyłączając Iran), gdzie znajduje się zdecydowana większość znanych światowych rezerw ropy naftowej, stworzyły potężne fundusze inwestycyjne (sovereign wealth funds), aby obracać ogromnym (sięgającym bilionów dolarów) kapitałem. Gdyby nie pieniądze arabskich producentów ropy (oraz, ale na dużo mniejszą skalę, chińskiego rządu), kryzys amerykańskich banków oraz instytucji finansowych spowodowałby prawdziwy krach gospodarczy na ogromną skalę. Arabskie fundusze wsparły jednak zachodnie instytucje finansowe i sytuacja jako tako się ustabilizowała. Poza inwestowaniem w zachodnie firmy, których akcje i udziały można teraz nabyć praktycznie za bezcen (zwłaszcza amerykańskie, zważywszy na słabość dolara), arabskie fundusze przeznaczane są na ogromne projekty infrastrukturalne na miejscu. W Arabii Saudyjskiej powstają całe miasta, które mają zapewnić mieszkania, pracę i rozrywki milionom ludzi. Jedynym problemem, na który kraje arabskie muszą zwrócić uwagę, jest kwestia braku wystarczającej ilości dostatecznie wykształconych ludzi, którzy mieliby w te miasta tchnąć życie. Mając pełne kieszenie pieniędzy można jednak postarać się o zapewnienie edukacji na najwyższym światowym poziomie.

Wracając do tematu przewodniego, czyli postępującej nacjonalizacji złóż surowców energetycznych, ostatnio pojawiły się kolejne niepokojące wieści. Oto bowiem zbliża się moment, w którym Brazylia musi podjąć decyzję, czy chce powrócić do starych dni, kiedy państwo kontrolowało złoża, czy zamierza dalej iść drogą częściowo prywatnej własności. Kampania wzywająca do nacjonalizacji sektora naftowego w największym kraju Ameryki Południowej nabrała wiatru w żagle po odkryciu nowych złóż ropy, ogromnego pola zwanego Tupi, które kryje w sobie 5-8 miliardów baryłek ropy naftowej. Od zeszłej jesieni, kiedy odkryto Tupi, intensyfikuje się propaganda pronacjonalizacyjna.

Kilka tygodni temu brazylijski publicysta Ricardo C. Amaral napisał płomienny tekst, w którym wzywa władze w Brasilii do jak najszybszego znacjonalizowania Petrobrasu, brazylijskiego giganta naftowego, którego 55 procent udziałów już teraz znajduje się w rękach państwa. Pozostałe 45 procent podlega obrotowi na giełdach w Brazylii (Bovespa) i Ameryce (NYSE). Amaral uważa, że wraz z drastycznym wzrostem cen ropy oraz odkryciem nowych złóż należy wykorzystać okazję i przejąć na rzecz państwa źródło ogromnych dochodów. W sukurs publicyście przyszły związki zawodowe sektora naftowego, które grożą strajkiem i wzywają rząd do zmiany struktury udziałów w spółce powołanej do wydobywania ropy ze złoża Tupi. Obecnie 65 procent udziałów w projekcie posiada Petrobras, a pozostałe 35 procent posiadają dwie zachodnie firmy. Zdaniem związkowców państwo powinno zarobić więcej na wydobyciu ropy.

W swoim artykule Amaral uzasadnia nieuchronność nacjonalizacji Petrobrasu koniecznością realizacji wielkich i bardzo kosztownych projektów, które mają sprawić, że brazylijska infrastruktura osiągnie poziom właściwy dla XXI wieku. Wydatki proponowane przez Amarala sięgają 300 miliardów dolarów, z czego ponad połowa ma zostać przeznaczona na rozwój energii nuklearnej. Pozostała część tej ogromnej sumy zostanie podzielona pomiędzy modernizację starych i budowę nowych dróg, sieci szybkich pociągów i innej strategicznej infrastruktury. Co więcej, Amaral proponuje przeznaczenie dziesiątek miliardów dolarów na stworzenie infrastruktury telekomunikacyjnej, która zapewni Brazylijczykom tanie i szybkie łącza internetowe. Podziałem zysków z wydobycia ropy oraz ich alokacją ma zajmować się specjalna agencja, która będzie odpowiadała przed brazylijskimi władzami.

Problem tkwi w tym, że przykłady z całego świata pokazują, iż państwowe przedsiębiorstwa i agencje są nieefektywne. Najczęściej stanowią dojne krowy dla obecnego układu rządzącego, źródło ciepłych i dobrze płatnych posadek dla kolesi i politycznych sojuszników. Toczy je rak korupcji oraz niekompetencji pracowników, zwłaszcza tych z najwyższego szczebla. Monopolizacja wydobycia surowców prowadzi także, najczęściej, do zmniejszenia ilości wydobywanego surowca. Firmom państwowym brakuje nowoczesnych technologii oraz niezbędnej inicjatywy. Brakuje im także pieniędzy, gdyż większość przychodów trafia od razu do budżetu państwa. Taka sytuacja ma miejsce m.in. w Meksyku, gdzie państwowy monopolista PEMEX zapewnia gro dochodów budżetowych. Tymczasem, wydobycie PEMEXu spada, potrzebne są inwestycje i nowoczesne technologie, a prawo zabrania udziału zagranicznych firm w wydobyciu ropy naftowej. Brak politycznej zgody na dopuszczenie zagranicznych firm może sprawić, że Meksyk straci swoje główne źródło dochodów.

Kontrolowanie przez państwo wydobycia surowców energetycznych powoduje także, że nieefektywnie dysponuje się nimi na rynku wewnętrznym. Rządy utrzymują sztucznie niskie ceny, subsydiując je pieniędzmi z budżetu. Ropa w Iranie czy Wenezueli kosztuje kilka/kilkanaście centów za litr, a w Rosji Gazprom zarabia 3/4 pieniędzy na sprzedaży ledwie 1/4 ogółu sprzedawanego gazu do Europy. Kupując spokój społeczny rządy zachęcają do zużywania surowców bez żadnych ograniczeń. Efekt? Iran, czołowy producent ropy na świecie, jest importerem netto benzyny. Dlaczego? Nie posiada wystarczającej, dla zaspokojenia popytu wewnętrznego, mocy przerobowej (czyli rafinerii).

Jednak to nie problemy wewnętrzne państw, które zdecydowały się na nacjonalizację złóż surowców energetycznych, powinny zaprzątać nasze głowy. Problemem jest to, że nacjonalizm naftowy sprawia, że rosną ceny surowca dla odbiorców na całym świecie. Wydobycie w większości państw się nie zwiększa, a najczęściej maleje. W tym samym czasie firmy, które mają niezbędny kapitał, doświadczenie i technologie nie są dopuszczane do eksploatacji zdecydowanej większości światowych złóż. Populistyczne argumenty w stylu – zyski z wydobycia surowców przeznaczamy na rzecz ludu – są najczęściej tylko czczą gadaniną. Państwa, które potrafiły rozsądnie zagospodarować pieniądze z wydobycia i sprzedaży ropy i gazu można policzyć na palcach jednej ręki – Norwegia stanowi tu fantastyczny przykład. Jednak Norwegia nie zmonopolizowała swoich złóż. Większy dostęp do rezerw surowców będzie z korzyścią dla wszystkich – państw, które posiadają złoża, firm państwowych i prywatnych zajmujących się wydobyciem, rafinacją i sprzedażą surowca oraz dla ogółu ludności na świecie, która ropy potrzebuje.

Nacjonalizm naftowy to relikt przeszłości, który powraca teraz niczym bumerang. W dobie zglobalizowanej gospodarki taka sytuacja to niebezpieczny i szkodliwy anachronizm.

Piotr Wołejko

Share Button