Rosyjskie podejście do rozejmu wynegocjowanego przez francuskiego prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego pokazuje, że Moskwa z Brukselą zupełnie się nie liczy. Nawet w warstwie retorycznej 27 państw członkowskich nie było w stanie jasno postawić sprawy rosyjskiej interwencji w Gruzji. Kolejne daty rzucane przez prezydenta Miedwiediewa są jak policzki wymierzane Sarkozy’emu (co jest błędem Kremla) oraz Europie (te mogą uchodzić bezkarnie).
Jeśli już w retoryce Europa musi oddawać pole, powinno nam to dać do myślenia. I nie chodzi tu wcale o, jak niektórzy lubią nazywać, Partię Przyjaciół Rosji, ale o prosty fakt, iż 27 państw z trudem może wypracować jednolite stanowisko w polityce zagranicznej. Jakkolwiek pięknie nie sformułować w traktatach Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa, rzeczywistość szybko i brutalnie zweryfikuje skuteczność tych zapisów.
Smutne, że zjednoczona Europa jest miękka zarówno jeśli chodzi o politykę zagraniczną, jak i politykę obronną. Można stwierdzić nawet, że oba filary Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa są tak naprawdę spróchniałe i grożą w każdej chwili zawaleniem. O ile jeszcze w polityce zagranicznej jest to zrozumiałe – w końcu 27 państw ma swoje poglądy na różne kwestie, o tyle w polityce obronnej trudno zrozumieć, dlaczego nasz wspólny potencjał jest taki słabo wykorzystywany.
W interesującym raporcie European Council on Foreign Relations, którego autorem jest były szef Europejskiej Agencji Obrony Nick Witney, znajdziemy odpowiedź na pytanie postawione na końcu poprzedniego akapitu. Brytyjczyk wskazuje, że 70 procent europejskich sił lądowych jest niezdolnych do prowadzenia działań poza terytorium własnego kraju. Weźmy chociażby Francję, która posiadając ponad 350 tysięcy żołnierzy jest w stanie wystawić ledwo 42 tysiące piechurów. Kilka państw przeznacza trzy czwarte budżetu na obronę na personel – utrzymując „armię” lekarzy, kucharzy i im podobnych „żołnierzy” na wojskowych etatach. Przodują w tym Włochy, Grecja, Portugalia i Belgia. Polska plasuje się w środku stawki – tylko połowa budżetu idzie na personel. W Zjednoczonym Królestwie jest to o 10 procent mniej, a w Szwecji zaledwie 24 procent.
Armie państw europejskich, choć liczebnie całkiem spore (1,9 mln żołnierzy), są dostosowane do realiów sprzed dwóch-trzech dekad – zarówno pod względem sprzętu, jak i planów działania. Zdaje się, że europejskie wojska nadal szykują się do obrony przed sowieckim natarciem pancernym, a nie myślą zupełnie o nowych zadaniach i wyzwaniach. Finlandia posiada największe siły artyleryjskie w Europie, mając w pamięci radziecką inwazję i wojnę zimową. Grecy natomiast posiadają ogromną liczbę czołgów, na wypadek ataku Turków (choć oba państwa należą do NATO, stare animozje nie zginęły). Na wyposażeniu brakuje jednak sprzętu niezbędnego na nowoczesnym polu walki – jak chociażby helikopterów.
Dwadzieścia europejskich misji zagranicznych to całkiem dużo. Problem w tym, jak wskazuje Witney, że trzy czwarte z nich zakładało wysłanie policjantów, prawników i ekspertów, a nie żołnierzy. Co więcej, połowa wszystkich misji składała się z mniej niż 100 osób personelu. Cztery z pięciu największych misji – Macedonia, Kongo (dwukrotnie) i Bośnia odbywały się pod egidą ONZ bądź NATO. Jeśli dodamy do tego odłożenie na święte nigdy stworzenie 60-tysięcznych sił szybkiego reagowania, otrzymamy dość przygnębiający obraz możliwości wojskowych największej potęgi gospodarczej świata (PKB Unii Europejskiej jest większe od PKB Stanów Zjednoczonych).
Brak współpracy i integracji na wielu poziomach, począwszy od systemów komunikacji aż po rodzaje uzbrojenia poważnie osłabiają szanse na skuteczną projekcję hard power. Tymczasem soft power nie zawsze już wystarcza, a i z europejskim soft power jest ten problem, że często z kontekstu ucieka power i pozostaje tylko soft.
Wiadomo, że ideału nigdy nie uda się osiągnąć. Nie powstaną całkowicie europejskie, niezależne od państw siły zbrojne – Europa nie stanie się drugimi Stanami Zjednoczonymi. Nie znikną więc poszczególne dowództwa, narodowe doktryny, cele i przyzwyczajenia. Można jednak osiągnąć naprawdę dużo, jeśli kluczowe kraje UE zechcą podjąć realną współpracę na rzecz stworzenia wspólnych sił ekspedycyjnych. Przede wszystkim chodzi tutaj o Francję i Wielką Brytanię, które lubią chadzać własnymi ścieżkami.
Musi nastąpić większa integracja uzbrojenia i systemów komunikacji, aby wojska z różnych państw mogły ze sobą skutecznie współpracować na polu walki. Należy przeznaczyć większą część PKB na obronność – reformując przy tym strukturę wydatków. Nie może być tak, że armie są liczebne, ale nie można zebrać w szybkim czasie kilku tysięcy żołnierzy do misji poza granicami kraju. Redukcja wydatków na personel i wymiana uzbrojenia na odpowiadające wyzwaniom XXI wieku to kolejne kroki, które każde państwo może podjąć przy odrobinie wysiłku i dobrej woli.
Na koniec zostaje kwestia dowodzenia oraz współpracy na linii UE-NATO. Tutaj konieczny będzie polityczny kompromis i porozumienie pomiędzy Europą a Stanami Zjednoczonymi. Nowa administracja amerykańska będzie chciała zmienić image Ameryki i podkreśli wagę partnerstwa atlantyckiego. Niezależnie od tego, czy prezydentem zostanie John McCain, czy Barack Obama, Biały Dom będzie konsekwentnie dążył do zwiększenia zaangażowania europejskich sojuszników. Ci, aby móc spełnić żądania Amerykanów, będą musieli podjąć wielki wysiłek. Obecnie Europa sprawia wrażenie bezbronnej i niedostosowanej do nowego stulecia panny, nad którą opiekę roztacza Wujek Sam.
Piotr Wołejko