Bełdzikowski: Ukraina i Unia w geopolitycznym sosie

W kilku ostatnich tygodniach mieliśmy do czynienia z bardzo ciekawymi wydarzeniami na odcinku ukraińskim, w kontekście europejskim. Ich opis i próba syntezy będzie trudna bo przekrojowa i wymagająca pewnego wprowadzenia – w przynajmniej w dwóch aspektach.

Pierwszy aspekt to polityka zagraniczna wspólnoty europejskiej. Jak wiadomo w opinii komentatorów takowa nie istnieje. Jest to o tyle prawda, że zazwyczaj udaje się ją prowadzić na najmniejszym wspólnym mianowniku. Czyli w tych obszarach gdzie 28 państw członkowskich jest w stanie osiągnąć porozumienie co do wspólnych działań. Jak łatwo się domyślić, następuje to w obszarach o znaczeniu drugo- lub trzeciorzędnym dla państw członkowskich. Powoduje to, że dyplomacja europejska, zwana służbą zewnętrzną, stanowi przedmiot powszechnego politowania i co najwyżej niewybrednych żartów o jej wyłącznie socjalnym aspekcie. W sensie instytucjonalnym jest już silnie wyodrębniona – może niebędąca jeszcze oddzielną strukturą, ale wyraźnie autonomiczna. Niestety jej szef ma bardzo słabe umocowanie ustrojowe. Formalnie mając rangę wiceprzewodniczącego Komisji, w sensie merytorycznym zależy od państw członkowskich  działających poprzez Radę.  Powoduje to, że cała „polityka zagraniczna Unii Europejskiej” jest polem instytucjonalnego sporu pomiędzy Szefem Komisji Europejskiej a Przewodniczącym Rady Europejskiej. Donald Tusk w ostatnich kilku tygodniach wszedł dość ofensywnie w ten obszar

Drugi aspekt to geopolityczny kontekst konfliktu ukraińskiego. Najprościej zwrócić uwagę na różnice pomiędzy formatem Genewskim a Normandzkim.  W tym drugim nie tylko nie ma USA, ale również mniejszych aktorów europejskich, którzy pośrednio mogliby oddziaływać na samą dyskusję. Chodzi tutaj właśnie o instytucje wspólnotowe. Jest to dokładnie formuła koncertu – mniej więcej – równych sobie siłą mocarstw, zdolnych do „postawienia się hegemonowi” (co właśnie następuje poprzez próbę „przyklepania” Mińska 2 na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ).

Szanse i zagrożenia wynikające z formatu rozmów

Jak się łatwo domyślić, sukcesy obu formatów mają różnych ojców. Format Miński (Normandzki) jest teoretycznie zdecydowanie bardziej korzystny dla Putina (wypchnięcie Obamy z Europy), ale z drugiej strony bardziej ograniczający, bo trudniej zjadać Ukrainę. Rosja ma klasyczny dylemat – czy poświęcać cele strategiczne (osłabienie USA) na rzecz taktycznych (odwojowanie Ukrainy). Zakładając racjonalność graczy, to format Miński skuteczniej ogranicza ekspansję rosyjską na Ukrainie. Jest to teza całkowicie sprzeczna z lansowaną w naszych mediach, prawdopodobnie dlatego, że hamowanie postępów Rosjan na Ukrainie odbywa się poprzez podważanie roli USA w Europie. MerkHolland i Putin dają sobie wzajemną legitymację wielkich graczy, co akurat najbardziej jest potrzebne Hollandowi. Tutaj moim zdaniem należy upatrywać sensu podjętych przez Polskę w ostatnich trzech tygodniach działań. Warszawa zagrała, co zdarza się bardzo rzadko, na kilku fortepianach.

Format ukraiński w większym stopniu ogranicza działania Rosjan, gdyż kombinacja MerkHolland vs. Putin jest dla Rosjan trudniejsza negocjacyjnie. Opierając się na logicznych przesłankach, Rosja powinna być bardziej skłonna do ustępstw, bo jeśli spojrzymy na sprawę Ukraińską w kontekście globalnym, to sukces Putina i MerkHollanda jest porażką Obamy. Globalny hegemon okazał się niepotrzebny we wspólnym europejskim domu i uszczknięto mu nieco wiarygodności. Mamy tutaj lustrzane odbicie sytuacji w przededniu pierwszej wojny światowej. Ówczesny hegemon słabł i musiał się wspierać lokalnymi pomocnikami jak np. Japonią która poszła na wojnę z Rosją w 1905 roku. Konkludując, z naszej perspektywy to, kto „buduje” się na konflikcie ukraińskim, nie jest bez znaczenia. Układy hegemonistyczne są zwykle korzystniejsze dla małych (bo takim jesteśmy) państw, które zazwyczaj są przeciwstawiane lokalnym konkurentom z cichym poparciem hegemona. Koncert mocarstw jest śmiertelny dla mniejszych podmiotów, które są zazwyczaj zjadane przez budujące się potęgi. Najjaskrawiej było widoczne to w Europie.

Rola Polski w przedmiotowej sprawie

W zarysowanym powyżej kontekście bardzo ciekawie wyglądają działania polskiej dyplomacji, która starała się w sposób wyraźny  wpłynąć na wynik negocjacji w Mińsku. Najwyraźniej nie chodziło jednak o – jak deklarowano – dopchanie się do stołu negocjacyjnego, ale o zmianę lokalizacji tego stołu z Mińska na Genewę. Co więcej, są to działania skoordynowane zarówno wewnętrznie i zewnętrznie. Po raz pierwszy od wielu lat aktywność Polski na forum międzynarodowym spotkała się z realnym przeciwdziałaniem krajów z tzw. pierwszej światowej półki. Chodzi tutaj oczywiście o Rosję, ale nie tylko.

Przede wszystkim trzeba oddać cesarzowi co cesarskie i napisać, że Donald Tusk podjął próbę wpłynięcia na sytuację wokół Ukrainy, choć wydaje się że była to próba nieudana. Nie pomogło wpisanie działań przewodniczącego w szereg innych posunięć podejmowanych zarówno przez oficjeli polskich jak i inne państwa. Centralnym punktem był, a jakże by inaczej tzw. tweet przewodniczącego Rady, wsparty przez późniejszą wypowiedź , która w sposób jednoznaczny zapisała przewodniczącego się do stronnictwa tzw. jastrzębi, dokładnie po przeciwnej stronie szefowej dyplomacji wspólnoty.

Warto podkreślić timing działań Tuska – wpisywał się on w chór, w skład którego wchodził zarówno minister spraw zagranicznych (Schetyna), obrony narodowej (Siemoniak) jaki i minister ds. europejskich, ale także przedstawiciele innych krajów – takich jak Litwa czy Wielka Brytania. Wypowiedzi te miały miejsce w wigilię spotkania w Mińsku i jednoznacznie miały wpłynąć na jego wynik. Spotkanie w Mińsku nie  było końcem tych działań. Dyskusja o dostarczaniu broni na Ukrainę nie wygasła. Najwyraźniej z tego powodu Przewodniczący Rady spotkał się z dość gniewną reakcją niektórych państw członkowskich.  Złośliwość losu powoduje, że jednym z głównych krytyków Tuska stał się broniony przez niego kilka lat temu na licznych unijnych forach premier Orban.

Dlaczego można, przynajmniej z dzisiejszej perspektywy, uznać działania przewodniczącego za nieudane? W zasadzie nikt go nie poparł. Truizmem jest wskazanie za przyczynę tego stanu rzeczy faktu, iż pozycja Tuska w samej organizacji jest słaba i nie jest on w stanie wpłynąć na państwa członkowskie. Bardzo symptomatyczne jest to, że nawet kilka krajów wspólnoty, które zajęły zbliżone do polskiego stanowisko w kwestii ukraińskiej, nie podjęły jakieś skoordynowanej akcji na forum wspólnoty. Nie padło też żadne słowo wsparcia. Donald Tusk wszedł tym samym nie tylko w kompetencje włoskiej szefowej służby zewnętrznej, ale również w spór z niektórymi z przywódców  państw, którym w sensie formalnym przewodzi. Nie budzi wątpliwości, sądząc po wypowiedziach post factum, że nie posiadał mandatu Rady Europejskiej do zajęcia stanowiska w kwestii ukraińskiej. Chociażby dlatego, że kwestia sankcji była przedmiotem dyskusji Rady po opublikowaniu tego tweeta. Jest to spore ryzyko nie tylko instytucjonalne, ale również osobiste dla samego Przewodniczącego Rady Europejskiej.  Dlatego zarzuty szczególnie prawicowej opozycji wydają się niesprawiedliwe.

Ostatnie słowo należy do Berlina

Oczywiście bitwa o format na Ukrainie trwa w dalszym ciągu i obecna ocena sytuacji przewodniczącego może okazać się jedynie taktycznym przystankiem. Na obecnym etapie nie uzyskał on wielkiego wsparcia nie tylko od swoich kolegów ani koleżanek z Rady Europejskiej, ale również od aktorów zewnętrznych, takich jak Stany Zjednoczone. W tej sprawie dużo zależało od tego, jak Donald Tusk zostanie potraktowany przez Obamę podczas niedawnej wizyty w USA. Natomiast  decydujące znaczenie ma to, czy kanclerz Merkel okaże się zdolna do powstrzymania prezydenta Putina, wykazując przy tym brak potrzeby angażowania w sprawy europejskie prezydenta Obamy i jego kraju.

Marek Bełdzikowski

Share Button