Koniec roku to zazwyczaj moment kiedy dokonuje się podsumowań i kreśli plany na przyszłość. Po niebywałym sukcesie, jakim było objęcie przez polskiego premiera posady szefa Rady Europejskiej i, jakby na to nie patrzeć, dość istotnej teki w Komisji, kilka tygodni pracy naszych nowych przedstawicieli w Unii prowadzi do ciekawych wniosków i niezbyt optymistycznych refleksji.
Kłopoty Elżbiety Bieńkowskiej
Najgłośniejsze wejście do gry miała komisarz Bieńkowska. Przy czym jest to niestety hałas nie przynoszący splendoru również krajowi jej pochodzenia. Na tym poziomie polityki nie powinniśmy spodziewać się wystąpienia szoku kulturowego, do czego pani ex-wicepremier sama się przyznaje, co de facto oznacza, iż Elżbieta Bieńkowska nie odrobiła pracy domowej. Osób będących „pod ręką”, a znających instytucje wspólnoty jest całkiem sporo. Wystarczyło tylko popytać, skonsultować się, żeby uniknąć oczywistego braku zrozumienia organizacji międzynarodowej, do której idzie się pracować. Jej administracja jest porównywalna z administracjami krajowymi tylko z nazwy. Nie chodzi o zakres jej zadań czy wielkość.
Jeśli typowa administracja ma biurokratyczny charakter, to organizacja międzynarodowa to nic więcej, jak kompromis polityczny jej członków. Innymi słowy, takie same zasady, jakie decydują o wyborze komisarza, decydują o zatrudnianiu urzędników w strukturach europejskich. Inaczej niż w krajowej administracji, gdzie każdy z polskich ministrów może powyrzucać dowolnych urzędników podległego sobie ministerstwa w Brukseli musi on po prostu budować kompromisy z podległymi sobie pracownikami. Dlatego brak jest również możliwości tzw. „siłowego” zarządzania podwładnymi, a działania agresywne, typowe dla polskiej kultury administracyjnej, nie wchodzą w grę.
W wywołanym konflikcie – o czym przekonała się polska komisarz – może się ona okazać słabszą stroną. Personalne imperium komisarza ogranicza się do gabinetu politycznego. Próba ingerencji w układ sił w podległej dyrekcji generalnej spowodowała reakcję niektórych stolic państw członkowskich i wystawienie na ostrzał Komisji Junckera. Stare i bogate państwa członkowskie mają spore wpływy w strukturach administracji unijnej, natomiast lobby polskie jest bardzo słabe. Można to z łatwością wyczytać z hurraoptymistycznego artykułu. Dla wyjaśnienia – junior administrative staff to stanowiska wspierające, takie jak sekretarki, asystenci, etc. Czyli ludzie „na dole” drabiny. Związki zawodowe w Komisji Europejskiej, jak w każdej administracji, są oczywiście związkami zawodowymi dyrektorów, którzy są dyrektorami… swoich krajów pochodzenia, gdyż to im zawdzięczają swoje stanowiska. Dla pełnego obrazu sytuacji należy dodać, że te same państwa członkowskie ustalały pomiędzy sobą taki, a nie inny skład Komisji. Konflikt z podwładnymi może więc kosztować komisarza stanowisko (co zdarzało się w przeszłości) i tu koło się zamyka.
Donald Tusk w wersji light
Obserwując działania drugiego naszego przedstawiciela w Brukseli można zauważyć niemal całkowicie odmienne podejście do startu. Ewidentnie widać, że nowy przewodniczący RE postawił na bezpieczeństwo – w rozumieniu politycznym – słusznie zakładając, że w polityce, jak na wojnie, wygrywa ten, który popełni mniej błędów. Błędem są tutaj oczywiście wszelkie, mniejsze bądź większe, wpadki na szczycie. Z punktu widzenia obecnego przewodniczącego jest to oczywiście słuszne podejście. Dodatkowo należy zwrócić uwagę krytykom naszego ex-premiera, którzy popełniają co najmniej dwa błędy w jego ocenie. Po pierwsze, szczególnie druga kadencja van Rompuya była wyjątkiem, a nie regułą w sprawowaniu funkcji przewodniczącego. Nadzwyczajne szczyty wspólnoty służyły głównie gaszeniu pożarów w ramach strefy euro. Bez nich spotkania Rady Europejskiej miały średnią częstotliwość dwóch na kwartał. Po drugie, wbrew temu co się wypisuje w polskiej prasie, to nie Tusk ani „jego ludzie” w gabinecie politycznym piszą dokumenty na poszczególne szczyty. Piszą je sami uczestnicy szczytów, czyli szefowie państw, poprzez swoich ambasadorów. Przewodniczący Rady Europejskiej ma oczywiście wpływ na kształt dokumentów, ale w praktyce pozostaje on nieformalny. W tym samym trybie jest również ustalany sam porządek spotkania.
Dodatkowo z dzisiejszej perspektywy spokój tej i najbliższej kadencji przewodniczącego wydaje się być zapewniony. Zażegnano kryzys eurozony, a przyszły traktat o Unii zostanie ustalony przez państwa członkowskie. Finansowanie Unii do roku 2020 również jest zabezpieczone. Najbliższe dwie kadencje Donalda Tuska wyglądają więc na bardzo wypoczynkowe, w porównaniu z dwoma kadencjami jego belgijskiego poprzednika. Słaby przewodniczący Rady jest oczywiście bardzo wygodny dla innych aktorów wspólnotowej sceny politycznej – takich jak przewodniczący Parlamentu czy Komisji Europejskiej, dla których pozostanie więcej miejsca.
W tym słodkim obrazie jest niestety łyżka dziegciu. Wbrew pozorom, głównym problemem na szczytach międzynarodowych jest zapewnienie odpowiedniego prestiżu. Prestiż wynika z listy gości, a z tym jest zazwyczaj problem. Oczywiście uroczysta kolacja, jak i towarzystwo samego przewodniczącego Rady jest ciężką do odparcia pokusą. Problem polega na tym, że w Brukseli nie zbiera się punktów na krajowym rynku politycznym. Szczególnie w krajach „zachodnich” Bruksela nie jest czymś szczególnym i podniosłym. Dlatego szczyt „light” ma ten minus, że nie jest specjalnie atrakcyjny dla jego uczestników. Spowoduje to, że niektórzy z przywódców będą powoli omijać takie szczyty, wysyłając tam swoich ambasadorów. Niestety tak stało się na pierwszym szczycie Donalda Tuska, a pierwszym nieobecnym był premier Holandii. Inny Holender, tym razem z parlamentu europejskiego, nieprzypadkowo wprowadził do obiegu termin lightowego szczytu europejskiego. Bez wątpienia jest to sygnał od opozycji, czyli krajów które nie popierały polskiego kandydata na przewodniczącego Rady. Doprowadzenie do sytuacji, kiedy w spotkaniach Rady nie będą brali udziału szefowie rządów lub głowy państw, a zastępować będą ich ambasadorowie, jest sytuacją, do której przewodniczący nie może dopuścić. Kosztowałoby to go utratę stanowiska.
To smutna konkluzja dla Donalda Tuska – wszystkie szczyty nie mogą być lightowe. Co więcej, fasadowość instytucji przewodniczącego Rady ma pewne drugie dno. Rada Europejska ma nie tyle bezpośrednio zarządzać wspólnotą – dlatego nie jest de facto elementem władzy wykonawczej, jak chociażby prezydent. Rolą Rady jest inspirować prace Unii Europejskiej, nadawać odpowiednie „momentum” wspólnocie. Ucieleśnieniem Rady jest natomiast jej przewodniczący, mimo że formalnie nie ma wpływu na przebieg jej posiedzeń. Jest więc raczej sekretarzem tego szacownego gremium, z uprzejmości nazywanym jego szefem. Ma jednak coś, czego nie mają inni – bezpośredni wpływ na przywódców 28 krajów. Od niego zależy to, czy na Unię „spłyną” jakieś idee z Rady Europejskiej. Właśnie z tej perspektywy będzie oceniany Donald Tusk, a przymiotnik light będzie miał zdecydowanie negatywny wydźwięk.
Marek Bełdzikowski