Bełdzikowski o szansach Polski na kluczowe unijne stanowisko

Od kilkunastu dni nasze media huczą o pracy premiera jako szefa KE. Sam zainteresowany  w zasadzie milczy na ten temat. Instytucje międzynarodowe stanowią jeden z elementów tzw. bezpieczeństwa socjalnego dla świata polityki. Najczęściej odpowiednik korporacyjnego złotego spadochronu, czyli miejsce, gdzie można doczekać tej prawdziwej, a nie politycznej emerytury.

O stanowiskach potrzebnych i sprawach przyziemnych

Instytucje europejskie w sposób oczywisty pełnią również wspomnianą wyżej funkcję, chociaż w stopniu zdecydowanie mniejszym, niż te instytucje, w których nie ma żadnej władzy – jak na przykład OECD. Zarówno w samej Komisji, Parlamencie czy też różnorakich agendach unijnych można znaleźć mnóstwo ważnych niegdyś nazwisk. Ulubionym wpisem na ich wizytówkach jest specjalny pełnomocnik do spraw generalnie niepotrzebnych, bądź wysoki przedstawiciel do spraw całkiem przyziemnych.

grafikaMetoda odróżnienia takich stanowisk od stanowisk, na których niestety trzeba pracować jest dość prosta. Trzeba się wystawić na zwykle nieprzyjemną konkurencję świata zewnętrznego. Stanowisko przewodniczącego Komisji Europejskie (zdjęcie siedziby obok) bez wątpienia jest stanowiskiem, którego nie da się wyłącznie piastować. Być jak Manuel Barroso oznacza, oprócz posiadania prywatnych telefonów wszystkich możnych tego świata, również dość bogatą agendę spotkań dosłownie na całym globie. Na niektórych z nich głos Komisji Europejskiej jest nawet słuchany (na przykład kwestie polityki klimatycznej czy szeroko rozumiana polityka handlowa).

Wymogi dla kandydata

Funkcjonowanie w takim środowisku wymaga nie tylko jako takiej komunikatywności, lecz również pewnego doświadczenia międzynarodowego. Dlatego przeglądając nawet te dostępne w Internecie biogramy byłych szefów Komisji szybko znajdziemy przynajmniej jeden akapit o zrealizowanych przez nich projektach w tym obszarze, najczęściej w obszarze europejskim. Mało poważany u nas Barroso miał spory udział w organizacji – niesławnej już koalicji chętnych na potrzeby wojny w Iraku oraz przecierał szlaki ratowania Portugali w pierwszym historycznie kryzysie w strefie Euro.

Kolejnym istotnym elementem w doborze kandydata jest zdanie jego współpracowników. Chodzi tutaj nie o zaprawionych w bojach towarzyszy partyjnych, ale innych przywódców państw członkowskich UE, którzy spotykają się dość regularnie w Brukseli. Idzie tutaj o zdolność do wypracowywania kompromisów i zdolność do modyfikowania i w praktyce poświęcania interesów krajowych. Nie ma w tym nic diabolicznego, gdyż kompromis oznacza z definicji konieczność chociażby częściowych ustępstw, bez których cały projekt europejski nie mógłby przetrwać.  Zdecydowana większość uczestników spotkań na szczycie w Brukseli doskonale to rozumie i stąd częsty rozdźwięk pomiędzy bojowymi przemówieniami, a realnie zapisanymi w decyzjach czy komunikatach ustaleniami. Jeśli jeszcze jeden z przywódców jest na tyle sprawny intelektualnie, że przyjmuje argumenty innych, to takiemu kandydatowi można bez większych obaw powierzyć stanowisko o charakterze decyzyjnym.

Czy w taki obrazek da się wpasować Donalda Tuska? Wydaje się, że tak. Choć złośliwi twierdzą że premier nie jest ani zbyt komunikatywny, ani pracowity, to w jego otoczeniu znajdzie się całkiem sporo osób, które są w stanie te braki nadrobić. To samo tyczy się osiągnięć kraju kandydata w projekcie europejskim. Tutaj bez ryzyka można wskazać, że największym osiągnięciem Polski wydaje się być samo członkostwo we wspólnocie. Premier zrezygnował chociażby z rozpoczęcia procedury przystąpieniowej do wspólnej waluty. Ten brak może zrównoważyć poparcie możnych Unii Europejskiej. Zdolność do osiągania kompromisów na polu wspólnotowym przez obecny Polski rząd nie może ulegać wątpliwości. Krytykowana wszem i wobec polityka „ciepłej wody w kranie” na poziomie międzynarodowym oznacza brak konfrontacji, a co za tym idzie brak adwersarzy, którzy mogliby mieć wpływ na decyzje personalne.

Ocena szans

Skoro kandydat jako tako pasuje nam do stanowiska, to spójrzmy na kontekst sytuacji. Wbrew pozorom ma on dość istotny wpływ na dokonywane wybory. Jeśli spojrzymy na obecną Komisję Europejską, to wyraźne jest konstruowanie jej pod kontem rozszerzania wspólnoty. Wybór Portugalczyka na jej szefa służył nie tylko dowartościowaniu południa, ale głównie wprowadzeniu na stanowisko szefa Komisji człowieka, który byłby świadomy jak wygląda przystąpienie do całej Unii. Czym będzie się zajmowało przyszłe kierownictwo wspólnoty? Wszystko wskazuje, iż zasadniczym zadaniem kolejnej Komisji będzie nie tyle rozszerzanie co pogłębianie integracji europejskiej. Proces ten będzie postępował, a polem eksperymentu będzie bez wątpienia strefa euro. Dlatego rację mają niektórzy z komentujących europejskie ambicje premiera wskazując, iż w najbliższej edycji konkursu na przewodniczącego Komisji preferowany będzie kandydat otrzymujący wynagrodzenie w euro.

Kolejnym istotnym czynnikiem, który musi być brany pod uwagę, jest cała mapa polityczna wyższych stanowisk we wspólnocie. Generalnie problem polega na tym, że liczba chętnych jest dużo mniejsza niż liczba dostępnych stanowisk. Polska w tym kontekście może wyglądać na… nadreprezentowaną, gdyż całkiem niedawno piastowaliśmy widowiskowe, choć mało istotne stanowisko przewodniczącego Parlamentu Europejskiego.

Rozgrywka w trójkącie Berlin-Paryż-Londyn

Ostatnim czynnikiem, i – nie ukrywajmy – najważniejszym, jest wsparcie kluczowych państw we wspólnocie. Mowa tutaj o Niemczech, Francji i Wielkiej Brytanii. W zasadzie w tym gronie podejmowane są wszystkie decyzje (nie tylko personalne) dotyczące projektu europejskiego. Chociaż znajdziemy na wysokich stanowiskach obywateli tych krajów, to istotne jest dowartościowanie krajów mniej znaczących w tej organizacji. W każdym przypadku taki kandydat musi być nie tylko zaakceptowany przez wielkich, ale – co bardziej istotne – realizować agendę wielkich mocarstw. Co najważniejsze, konkretne propozycje kadrowe padają właśnie z tego grona.

Czy taka propozycja została naszemu Premierowi złożona? Wszystko wskazuje na to, że tak. Odpowiedź na pytanie, dlaczego doceniono naszego premiera, znajduje się w obecnej sytuacji międzynarodowej. Zbliżające się rozdanie unijnych stanowisk, które będzie dotyczyło nie tylko tych wybieralnych w sposób demokratyczny, czyli Parlament i Komisja Europejska, ale tych w sposób wyłącznie kooptacyjny – czyli zgromadzonych wokół Rady Unii Europejskiej, zapowiada się wyjątkowo krwawo. W zasadzie dyskusja kadrowa na ten temat będzie sprowadzała się do hamowania Niemiec przez Francję i Wielką Brytanię. Zaskakująco głęboki upadek pozycji Francji spowodował, że faktycznym hamulcowym zapędów Berlina będzie Londyn. W tym kontekście kandydaci z Polski okazują się znośni zarówno dla premiera Camerona, jak i dla kanclerz Merkel. Warto podkreślić, iż taki scenariusz się spełnił, kiedy to nacisk Brytyjczyków był wystarczający dla uzyskania stanowiska szefa Komisji Europejskiej przez miłego Londynowi kandydata.

Problem polega na tym, że dzisiaj Londyn jest nie tylko dużo słabszy niż w czasach Johna Majora, ale zarówno Berlin i Paryż mogą obawiać się stanowiska Londynu wobec wspólnej waluty (a to jest dość sceptyczne). Bycie kandydatem wspieranym przez Camerona rodzi ryzyko, iż będzie się realizować cześć agendy brytyjskiej w tym zakresie.

Unijna dyplomacja zamiast Komisji?

Dlatego bardziej prawdopodobne wydaje się objęcie stanowiska tzw. „szefa unijnej dyplomacji” przez Radosława Sikorskiego. Tutaj nie tylko rozmiar kompetencji jest wyraźnie mniejszy, ale i różnice w koncepcjach prowadzenia wspólnej polityki zagranicznej przez trzech kluczowych graczy wspólnoty są bardzo niewielkie.

Marek Bełdzikowski, Czytelnik bloga Dyplomacja

Share Button