Bełdzikowski o silnych Niemcach i unii wielu prędkości

Choć ta informacja została pominięta w krajowych mediach, niedawno miało miejsce dość istotne wydarzenie w polityce europejskiej. Upubliczniono, oczywiście nieprzypadkowo, pewien fragment negocjacji prowadzonych w trójkącie Berlin-Londyn-Paryż nad rekonstrukcją projektu europejskiego. Po dłuższym okresie milczenia głos zabrał MerkHoland, któremu zarezonował – niemal natychmiast – premier Cameron, głosem swojego ministra spraw zagranicznych. Ten dość charakterystyczny dla spraw europejskich sposób dyskusji ma zazwyczaj podobny przebieg, który wskazuje na pewne przemiany w tym trójkącie. Takie państwa jak Polska będą musiały żyć ze skutkami tych zmian w nieodległej przyszłości.

Renowacja w stagnacji

Nieuchronnie zmienia się architektura – nie tylko formalna ale i faktyczna – całego projektu europejskiego. Przemianom ulega nie tylko sławny MerkHolland. Od wyborów prezydenckich we Francji w duecie francusko-niemieckim nie działo się dobrze. Najczęściej tłumaczono to faktem, iż pomiędzy oboma przywódcami występują zgrzyty natury ideologicznej, a do tego brakuje tzw. Chemii, która podobno spajała Merkozego, czyli duet Merkel-Sarkozy. Rzeczywistość okazuje się niestety bardziej brutalna. Na przykładzie Francji widać, jak w dzisiejszym świecie siła gospodarki wpływa na siłę kraju w globalnej debacie, szczególnie chudych, kryzysowych latach. Francuska gospodarka jest w wyraźniej zadyszce, jednak – wbrew obrazowi rozpowszechnianemu także w polskich mediach – utrzymuje się na powierzchni.

Chociaż dzisiejszych czasach stan stagnacji stał się – szczególnie na Zachodzie – sukcesem, to nie może znikać nam z oczu wcale niemała grupa państw we wspólnocie, która radzi sobie całkiem dobrze. Niestety nie mam na myśli Polski, ale przedstawicieli tzw. uprzemysłowionej północy w Europie. W zasadzie wszystkie kojarzone z nią kraje – oprócz Wielkiej Brytanii – radzą sobie nieźle. Największą z tych gospodarek jest gospodarka niemiecka. Zgodnie z maksymą „duży może więcej” Berlin staje się powoli za duży na skrojone mu miejsce przy światowym stole. Problem ten nie dotyczy jedynie Europy i, wbrew naszemu europocentrycznemu spojrzeniu, rodzi więcej konsekwencji poza nią. Dobrą ilustracją tego procesu jest ostatnie spotkanie ministrów finansów grupy G7. Oczywiście informacja o tym spotkaniu została pominięta w naszych krajowych mediach, ale wystarczy przełączyć się na kanały np. anglojęzyczne, żeby dowiedzieć się, iż to – nudne w założeniu – spotkanie miało dość zaskakujący przebieg. Przejawem tego było m.in. to, że od dłuższego czasu nie udało się wydać komunikatu końcowego. Musiało je zastąpić oświadczenie przewodniczącego.

W trakcie tego spotkania nie tylko zmuszono USA do przyjęcia, obrażającego inteligencję obserwatorów tłumaczenia Japonii, iż osłabienie jena o 30% od listopada zeszłego roku nie jest przejawem „wojny walutowej”, ale – co ciekawsze – dużo szersza koalicja, składająca się nie tylko z krajów anglosaskich, lecz wzmocniona Francją, nie zdołała narzucić swojego stanowiska w kwestii wypracowywania nadwyżek fiskalnych. Sprzeciwiały się temu Niemcy. Dodatkowo nawet USA było zmuszone do szukania poparcia Berlina w kwestii deficytu budżetowego.  Złośliwi nazwali przebieg całego spotkania pierwszym zwycięstwem osi (choć Włosi Berlina ani Tokio na tym spotkaniu nie poparli) nad aliantami po 1945 r.

Niemcy mogą więcej

Z podobnym procesem mamy do czynienia na forach wspólnotowych. Jest on niewątpliwie dość bolesny dla innych współuczestników spotkań, gdyż wykrojenie większej ilości miejsca dla rosnącego w siłę Berlina może się odbywać tylko ich kosztem. Widać to wyraźnie na forum spotkań MerkHollanda, gdzie wpływ Francji na wiele obszarów, które wcześniej musiały być uzgadnianie, zanika. Wzrost samodzielnego władztwa Berlina powoduje, że Kanclerz Merkel  przestała potrzebować zgody Paryża w wielu kwestiach, co widać chociażby po tym, co dzieje się na forum eurogrupy, opanowanej w całości przez kraje północy. Skutkiem takiego rozwoju sytuacji jest zmniejszenie częstotliwości wypowiedzi MerkHollanda, który działa już na wyższych stopniach ogólności związanych z projektem europejskim.

Ostanie spotkanie było nie tylko dość medialne, ale istotne w swojej treści, gdyż ustalono na nim sporo konkretów. Czy ta edycja MerkHolladna różni się czymś od poprzednich? Wydaje się, że można wskazać dwa elementy, które w dość negatywny – z perspektywy Polski – sposób odróżniają to wydarzenie od pozostałych. Po pierwsze, mamy do czynienia z kolejnym spotkaniem poświęconym walce z kryzysem. Natomiast jego cechą charakterystyczną jest ograniczenie zainteresowania dwóch wielkich polityków europejskich jedynie na strefy euro. Utożsamienie walki z obecnym kryzysem do konieczności reform w strefie euro może cieszyć eurosceptycznych komentatorów, jednak w praktyce oznacza to pozostawienie poza obszarem percepcji głównych graczy reszty wspólnoty (spoza eurogrupy). Zawężająca się percepcja głównych decydentów według schematu unia = strefa euro jest  szczególnie groźna dla słabszych krajów peryferyjnych, jak Polska, które wypadają z pola widzenia europejskich decydentów. Niby nic strasznego, bo przecież euro i tak nie chcemy, ale z otaczającej nas ciszy bardzo blisko do niewiedzy decydentów na nasz temat. Coraz trudniej będzie umieścić w agendzie wspólnoty istotne dla nas problemy, skoro Unia = strefa euro plus Wielka Brytania.

Dodatkowo spotkanie prezydenta i kanclerza, po raz kolejny zastępuje pracę organów Unii Europejskiej. Nie ma w tym nic dziwnego. W wielu aspektach instytucje unii mają charakter atrapowy, zasilany mądrością krajów członkowskich. W tym przypadku potraktowano instytucje wspólnotowe wyjątkowo brutalnie. Przygotowana  przez MerkHollanda koncepcja została po prostu bezceremonialnie „wrzucona do sieci” (można się z nią zapoznać tutaj) i ma być już pod koniec czerwca przedmiotem obrad przywódców całej unii. Jak widać, nawet nie zaprzątnięto sobie głowy „wpuszczeniem” uzgodnień do systemu decyzyjnego wspólnoty. Nie bez przyczyny upubliczniony w sieci tekst został przygotowany również w języku angielskim – co wcale nie jest częste w przypadku francuskiej dyplomacji – bo jego adresat zareagował szybko, przedstawiając własne postulaty. Brytyjski minister spraw zagranicznych powtórzył tutaj za premierem Cameronem (z jego przemówienia unijnego) żądanie przycięcia kompetencji Parlamentu Europejskiego na rzecz parlamentów krajowych.

Bez euro wiele nie zdziałamy?

Obserwujemy właśnie wprowadzanie tego postulatu w życie. Wszystko wskazuje na to, iż nie będzie to, niestety, jedyny postulat Wielkiej Brytanii, uzależniający jej zgodę na dalszą integrację strefy euro. Londyn planuje „rozluźnienie” wspólnoty. Będzie to szczególnie bolesne dla biedniejszych krajów, które czerpią zyski nie tylko z różnych wspólnotowych programów pomocowych, a te w nie tak nieodległej przyszłości mogą zostać ograniczone do strefy euro, ale też wyraźne parcie państw starej unii na ograniczenie niektórych swobód. Na przykład swobody przepływu ludzi, czytaj biednych ludzi ze wschodu na zachód. Pierwszy krok już uczyniono – w zasadzie bezprawnie (w rozumieniu prawa wspólnotowego) blokując poszerzenie strefy Schengen o Bułgarię i Rumunię. O kolejnych słychać bardzo często chodzi tutaj o ograniczenie praw socjalnych dla tych biedniejszych (czy też ograniczanie swobody poruszania się emigrantów z nowych państw członkowskich – taki pomysł przetoczył się przez media w UK przy okazji dość żenującego wyczynu naszych rodaków).

Proces powstania dwóch prędkości – unii z euro i bez euro został przesądzony już kilka lat temu i właśnie nabiera rozpędu. Oczywiście dalej będziemy w unii, lecz można to porównać do biznes klasy i klasy ekonomicznej w podróżach długodystansowych – niby prawie to samo, ale „prawie” w komforcie podróżowania robi sporą różnicę. Brak uczestnictwa w klubie euro będziemy odczuwać coraz mocniej i to w bardzo – dla krajowych obserwatorów- zaskakujących obszarach.

Marek Bełdzikowski, Czytelnik bloga Dyplomacja

Share Button