Formowanie nowej Komisji Europejskiej przebiega w polskich mediach pod znakiem wizerunkowej wpadki Elżbiety Bieńkowskiej. Czy była to totalna katastrofa ? Najlepiej niech każdy wyrobi sobie zdanie sam. Z zawodowego obowiązku komentatora warto zwrócić uwagę, że to nie tyle wpadka Pani Komisarz co jej otoczenia – jak można przypuszczać przyszłych członków jej gabinetu politycznego. Wpuścili oni swojego pryncypała w maliny, kompletnie nie przygotowując go do spotkania. Zarówno przygotowanie dobrego opening speech – czyli deklaracji programowej (dobre = czytaj to, co chcą usłyszeć chadecy i socjaliści), jak i zgromadzenie puli pytań, które padną z sali to elementarz roboty asystenckiej i w zasadzie najprostsze zdanie, wymagające mniej więcej dnia pracy (do lunchu piszemy przemowę, a po lunchu łazimy po MEPach z Komisji, która będzie „przesłuchiwała” naszego komisarza, sugerując iż przyszła Pani Komisarz jest niezwykle zainteresowana Pani/Pana stanowiskiem i dlatego chciałaby poznać główne obszary Pani/Pana zainteresowań w swoim dossier. To elementarz, abecadło. Odpowiedzi eurodeputowanych będą albo treścią pytania albo z łatwością pozwolą nam je przewidzieć. Oczywiście jak w każdym zbiorowisku ludzkim zdarzają się wariaci, którzy mogą wyskoczyć ze wszystkim, ale na nich powinno wystarczyć kilka spisanych na kartce żarcików. Efekt takiej pracy jest zazwyczaj następujący.
Choć nasza Pani Komisarz poniosła, przynajmniej do tej pory, straty wizerunkowe, to nieszczęście było dość blisko. Samo przesłuchanie kandydatów na komisarzy uznaje się za element teatru politycznego, ale przynajmniej kilka europejskich karier zostało przez nie złamanych. Szefowie Komisji byli zmuszeni do wymiany komisarzy, co do których „fasadowy Parlament” był przeciwny. Nie inaczej jest w tym rozdaniu.
Nowa struktura Komisji Europejskiej
Warto jednak zwrócić uwagę na zupełnie coś innego. Komisja Europejska made by Juncker jest zupełnie czymś innym niż jej poprzednie odsłony. Można w zasadzie założyć, że mamy do czynienia z próbą stworzenia czegoś nowego i de facto największą próbą reformy tego ciała od lat 60. XX wieku, czyli od traktu scalającego trzy wspólnoty (Europejską Wspólnotę Gospodarczą, Europejską Wspólnotę Węgla i Stali oraz tzw. EuroAtom). Czy będzie to próba udana – czas pokaże, ale na dzień dzisiejszy warto przyjrzeć się bez wątpienia nowatorskiej w swojej strukturze Komisji Europejskiej. W teorii wszystko pozostało bez zmian – mamy 28 komisarzy (choć przepisy traktatu umożliwiały zmniejszenie tej liczby do 19), a wśród nich 7 wiceprzewodniczących. Jak zwykle ich „teki”, czyli podległe elementy administracji wspólnotowej, podlegały grze politycznej na zasadzie, który komisarz co weźmie. Za ważniejsze teki uznawano, te które dawały więcej władzy. Czy coś się zmieniło? Praktycznie wszystko.
Jak zwykle polskim komentatorom UE umknęła szeroko dobijająca się w salonach Unii wypowiedź samego przewodniczącego Komisji, który 10 września sparafrazował De Gaulle’a, mówiąc „nie zamierzam stawać się dyktatorem w moim wieku”. W realiach wspólnoty jak za najlepszych czasów dworu Ludwika XIV słowa bardzo często oznaczają coś innego niż się powszechnie wydaje, nie tylko z czystej hipokryzji, ale z dążenia do zaspokojenia różnych, często sprzecznych interesów. Zmiana w strukturze Komisji jest wyraźna i zdecydowanie centralistyczna w swoim charakterze. De facto cała władza została zgromadzona w rękach przewodniczącego Komisji i jego siedmiu zastępców. Dotychczas szczególnie funkcje zastępców przewodniczącego miały charakter gównie prestiżowy, bez realnego wpływu na pracę całej Komisji, która w zasadzie (bo głosowania odbywały się niezwykle rzadko) działała w sposób kolegialny. W praktyce oznaczało to niemal pewną akceptację projektów wnoszonych pod obrady tzw. kolegium komisarzy, czyli po prostu radę ministrów.
Zgodnie z założeniami przewodniczącego ten kolegialny styl pracy ma przejść do historii. Jego zastępcy uzyskali realną władzę w postaci prawa do kontroli projektów wnoszonych przez „zwykłych” komisarzy pod obrady kolegium (całej Komisji). Każdy z nich uzyskał prawo do zablokowania inicjatywy, również legislacyjnej, podległego mu komisarza, jeśli uzna to za stosowne. Powoduje to, że komisarze tracą swoją swój równy dotychczas status. Od teraz są komisarze równi i równiejsi. Juncker tłumaczy zróżnicowanie kolegium komisarzy względami czysto praktycznymi – niemożliwością pracy z niemal 30 komisarzami i powrotem do czasów, kiedy w kolegium zasiadało 6, 9 czy 12 komisarzy. Mniej oficjalnie – pada argument o chęci stworzenia z Komisji „prawdziwego rządu” kierującego się własnym interesem, a nie sumą interesów.
Oficjalnie nie mówi się o konsekwencjach tego rozwiązania. Pierwszym z nich jest oczywiście obniżenie rangi „zwykłych” komisarzy. Następuje ono nie tylko przez wzmocnienie pozycji wiceprzewodniczących. Przyglądając się portfolio poszczególnych komisarzy dostrzeżemy, że wiele z dawnych dyrekcji generalnych zostało „pokawałkowanych” na części, podzielonych następnie pomiędzy kilku komisarzy. Przykładem może być chociażby portfolio komisarz Bieńkowskiej, z którego niektóre części (np. cyfrowy wspólny rynek ) zostały przejęte przez innych komisarzy. Jest to kolejny czynnik ograniczający samodzielność „zwykłych” komisarzy. Faktycznie zarządzane przez nich polityki będą spójne dopiero na „wyższym” poziomie, czyli na poziomie wiceprzewodniczących. Druga konsekwencja to polityzacja forum Komisji poprzez przeniesienie decyzyjności na poziom wiceprzewodniczących. Dzisiaj dyskusja polityczna odbywa się na poziomie urzędniczym, a dokładnie szefów unijnych ministerstw, czyli Dyrekcji Generalnych. Właśnie dyrektorzy generalni w dotychczasowym systemie decydowali o tym, który z projektów przygotowywanych przez aparat Komisji będzie przekazywany na poziom „polityczny” – do akceptacji komisarzy. Dyrektorzy generalni są prawdopodobnie największymi przegranymi reformy Komisji. Ich rolę umniejszono również w inny sposób, poprzez ograniczenie ich wpływu na podległych urzędników. Chodzi o rzecz mało zauważalną, jaką jest nadzór nad kadrami wspólnoty, który został przekazany na poziom wiceprzewodniczących. Dyrektorzy Generalni tracą jedno z najważniejszych narzędzi swojej władzy – możliwość „załatwiania” lukratywnych miejsc pracy w podległych sobie strukturach administracyjnych.
O co w tym wszystkim chodzi?
Zakres zmian jest więc ogromny i naturalne wydaje się pytanie czemu ma służyć. Czy chodzi tylko o zwykłe usprawnienie pracy komisji? Rozmiar przeprowadzonych zmian i co więcej, wyrażonych przez nie ambicji przyszłej zmiany wskazują na znacznie bardziej dalekosiężny cel. Szczególnie zastosowanie metody „from top to bottom”, czyli rozpoczęcie zmiany od samego szczytu struktury, wskazuje na podobieństwa związane z tworzeniem zarówno eurogrupy, jak i stanowiska przewodniczącego Rady Europejskiej. Praktyka pracy tych organów miała ogromy wpływ na faktyczny kształt wspólnoty, który następnie znajdował odbicie w traktatach. Były premier Luksemburga zapewne skorzysta ze swoich doświadczeń, m.in. kreatora eurogrupy, i spróbuje przekształcić całą wspólnotę na modłę swoich doświadczeń z tym ciałem. Problem polega na tym, że w obu tych przypadkach tworzono w zasadzie organy nowe, natomiast Komisja Europejska jest ciałem funkcjonującym – wbrew złośliwym komentarzom całkiem nieźle. Czeka nas – jako obywateli wspólnoty – operacja na żywym organizmie –bez gwarancji, że pacjent operację przeżyje.
Niestety są duże szanse, że skończy się śmiercią wspólnoty pod ładną nazwą cofnięcia uprawnień przekazanych Brukseli do stolic narodowych w obszarach, które mają dla Polaków istotne znaczenie. W zasadzie przesądzone jest zawieszenie jednej z czterech podstawowych wolności – swobody poruszania się i osiedlania w ramach wspólnoty. Zapewne nie zostaną wprowadzenia ograniczenia kwotowe dla „imigrantów” z krajów biedniejszych, ale należy spodziewać się upośledzenia tej kategorii w sensie ekonomicznym przez obcięcie „benefitów” przynależnych rdzennym mieszkańcom.
Kolejnym obszarem, w którym można spodziewać się regresu jest swoboda przepływu towarów i usług. Praktycznie wszystkie kraje nowej unii, czyli te które zostały przyjęte do wspólnoty po 2004 roku, wypracowują nadwyżki w swoich bilansach handlowych ze starą unią. Jest to sukces wypracowany metodą „chińską”, czyli niższymi kosztami pracy i standardem życia, ale stanowiący zauważalny problem na rynkach starej piętnastki. Fragmentacja wspólnego rynku zostanie zapewne również przedstawiona jako pogłębianie określonych obszarów integracji. Taka nowa unia – składająca się z kilku kręgów o różnym stopniu wzajemnego zintegrowana – będzie stanowiła produkt strawny dla głównych rozgrywających we wspólnocie. Opóźni jednak wyrównanie różnic między starymi a nowymi członkami. Oczywiście niezwykle ambitne plany nie dadzą się zrealizować w całości, ale wydaje się że zewnętrzni – w stosunku do przewodniczącego – obserwatorzy, dają mu chyba spore szanse powodzenia. Świadczy o tym rekordowe, jak na standardy Komisji Europejskiej, nagromadzenie w niej byłych premierów, wicepremierów i czasem bezfunkcyjnych „silnych” krajowych polityków. Bez wątpienia Juncker musi sobie zdawać sprawę z tego, że taka nadzwyczajna popularność jego Komisji wśród „silnych” krajowych polityków wynika nie z chęci wspierania tego projektu, ale patrzenia mu na ręce i możliwego korygowania od środka nowopowstającego – chociaż pod starym szyldem – tworu.
Marek Bełdzikowski