Dobrze jest się mylić w stronę, w jaką udało się to z obstawianiem rozdania w nowej Komisji Europejskiej, kiedy to Polska dostała nie tylko najlepszy zestaw kart od początku swojego członkostwa, lecz w ogóle jeden z najlepszych w porównaniu z innymi krajami członkowskimi.
W dotychczasowych dwóch Komisjach Europejskich (a właściwie trzech – bo mało kto pamięta, że po przystąpieniu do wspólnoty komisarze z ówczesnej nowej dziesiątki zostali dokooptowani do komisji, której szefem był Romano Prodi) Polska dostawała funkcje techniczne, które co prawda znajdowały się w obszarze jej zainteresowania, lecz pozbawione były realnej władzy. Zarówno komisarz do spraw funduszy strukturalnych, jak i budżetu w praktyce byli jedynie wykonawcami decyzji kolegium komisarzy, czyli pozostałych członków Komisji głosujących zazwyczaj większością głosów. Tylko niektórzy z nich dysponują własną sferą decyzyjną poza kontrolą tego szacownego grona. Jednym z nich jest komisarz zarządzający rynkiem wewnętrznym, czyli kluczowej sfery z punktu widzenia zadań Komisji określonych w traktacie o Unii. Właśnie wspólny rynek stanowi zarówno cel, jak i sens jej istnienia. Dlatego można uznać, że postać naszej komisarz jest kluczowa z punktu widzenia Komisji.
To żadna synekura
Trudno natomiast zgodzić się z tezą, iż funkcja Przewodniczącego Rady Europejskiej stanowi de facto posadę sekretarza tego szacownego ciała. Zakres władztwa Prezydenta Europy wykracza znacznie poza samą organizację spotkań. Choć Donald Tusk nie będzie dysponował żadnym aparatem wykonawczym, czy nawet administracyjnym, dla swojej działalności jako przewodniczącego, będzie dysponował bardzo konkretnym formalnym narzędziem tej pracy. Mowa o tzw. konkluzjach Rady Europejskiej, czyli wytycznych dla całej wspólnoty. Teoretycznie zabraniają tego traktaty, lecz w praktyce Rada Europejska ma nie tylko władzę dawania impulsów, ale faktycznie prawo do inicjatywy ustawodawczej i podejmowania realnych decyzji nie tylko w sferach zastrzeżonych dla szefów państw i rządów.
Mechanizm tego wpływu jest banalny – trudno sprzeciwić się swoim szefom, szczególnie jeśli jego dyspozycje są nam przedstawiane na piśmie. Tzw. konkluzje Rady Europejskiej są również przejawem łączności Przewodniczącego Rady z całą maszyną decyzyjną wspólnoty. Oznacza to, że podlegają one przygotowaniu w ramach pracy ambasadorów poszczególnych państw członkowskich, a co za tym idzie krajowych ministerstw spraw zagranicznych. Przewodniczący Rady nie jest więc całkowicie oderwany od realiów krajów członkowskich. Co gorsza, nie ma on formalnego wpływu na treść konkluzji na tym etapie przygotowania. Może tego dokonać pośrednio poprzez działania któregoś z państw bądź ich koalicji. W tym tkwiła tajemnica skuteczności Van Rompuya – potrafił on wykorzystać mechanizm decyzyjny Rady Unii Europejskiej do swoich celów. Powoduje to, że sugerowany w złośliwych komentarzach czysto synekuralny status tego stanowiska nie jest do końca prawdziwy. Co istotne, aby w miarę skutecznie sprawować funkcję przewodniczącego Rady potrzebna jest współpraca z narodową służbą dyplomatyczną – w domyśle z własną. Nie będzie z tym problemów aż do końca obecnej kadencji parlamentu, ale po hipotetycznym zwycięstwie opozycji w przyszłorocznych wyborach można sobie wyobrazić, że wojna polsko-polska przeniesie się na salony Brukseli.
Formalnie praca Przewodniczącego Rady Europejskiej może zostać zredukowana do czterech spotkań rocznie, ale ostatnie lata jednoznacznie wskazują, że zdarzały się okresy, kiedy to ciało spotykało się niemal co dwa tygodnie. Samo uzgodnienie projektu konkluzji w tym okresie było ogromnym sukcesem. Praca Donalda Tuska będzie sprowadzała się do nieustannych negocjacji międzyrządowych, o zakresie obejmującym cały obszar integracji europejskiej i nie tylko. Uzgodnienia związane z tworzeniem mechanizmów zabezpieczających kraje południa przed bankructwem w jaskrawy sposób wykraczały poza zapisy traktatowe. Większość tych uzgodnień można bez większego problemu pozostawić na barkach podległych współpracowników. Przewodniczący Tusk nie może jednak mieć wątpliwości, że będzie go czekało wiele rozmów z możnymi naszego kontynentu – nie tylko telefonicznych. Stąd problemy językowe mogą być dość istotną bolączką dla pełnienia tej funkcji.
Bez wątpienia jest to stanowisko obarczone większym ryzkiem niż stanowisko „zwykłego” komisarza. Czy daje ono większą trampolinę do ewentualnych kolejnych stanowisk, również w Polsce? Tutaj należy postawić duży znak zapytania. Przede wszystkim stanowisko premiera jest zwykle bardziej interesujące dla polityków chociażby dlatego, że mają oni de facto większy wpływ na posiedzenia Rady Europejskiej niż jej przewodniczący. Sam przewodniczący nie jest specjalnie medialną postacią nawet w kraju swojego pochodzenia. Problemem wyborczym, który dość szybko zauważy Donald Tusk, może być sposób jego wyboru na to stanowisko. Co prawda nie złamano, jak w przypadku krajowego poletka, regulacji ustawy o komitecie do spraw europejskich, to nominacja Tuska może być postrzegana jako wizualizacja supremacji Niemiec we wspólnocie. Poprzednika Tuska wybrano w okolicach czwartej nad ranem, po bardzo długich i emocjonujących obradach Rady. Również przewodniczącego Komisji, Jean-Claude’a Junckera, namaszczono po dość burzliwych obradach, zakończonych – co jest rzeczą niezwykłą we wspólnocie – głosowaniem.
Brytyjski problem Unii
Bez wątpienia negocjacje w sprawie Donalda Tuska były równie napięte i emocjonalne, jak w powyższych przypadkach, z tą różnicą, że mowa o negocjacjach klasycznie gabinetowych i międzyrządowych. Patrząc na niewielką aktywność zarówno premiera, jak i ministra spraw zagranicznych w sierpniu, zarówno na polu krajowym i międzynarodowym, musiały one być dla nich obu mocno wyczerpujące. Dla ich potrzeb poświęcono nie tylko sprawy krajowe – aktywność ministra Sikorskiego, jak i premiera w kraju była praktycznie zerowa. Poświęcono również najwyraźniej kierunek ukraiński.
Sam sposób załatwienia sprawy był dość mało finezyjny. Dwaj – oprócz Niemiec – główni gracze zostali skutecznie spacyfikowani, co dało to medialny efekt w postaci szybkiego i zgodnego szczytu, ale nie bez skutków ubocznych. Szczególnie widać to w przypadku Brytyjczyków, którzy – jak się wydaje – byli ostatnimi blokującymi. Godząc się na taką konfigurację stanowisk unijnych otwarcie puścili kilka przecieków, zarówno przed posiedzeniem Rady, jak i po niej. Szczególnie jeden z nich, związany z rzekomym „sprzedaniem” przez Tuska praw polskich emigrantów za stanowisko, był wprost wymierzony w jego pozycję w kraju. Problem polega na tym, że były już premier nie będzie miał żadnego wpływu na politykę Polski, z czego wszyscy muszą zdawać sobie sprawę. Nie jest przypadkiem, że praktycznie wszystkie publikacje anglojęzyczne o Tusku mają charakter negatywny. Takie ustawianie się w dyskursie publicznym wieszczy konfrontacyjne nastawienie. Proces nowego definiowania pozycji Wielkiej Brytanii we wspólnocie będzie dużym zmartwieniem dla przewodniczącego Rady, bo to on będzie formalnie odpowiedzialny za powodzenie szczytów wspólnoty.
Marek Bełdzikowski