Nie dalej jak wczoraj analizowałem najnowsze wydarzenia w Syrii i Iraku, rozważając możliwe scenariusze dalszego rozwoju – i ewentualnego upadku – Islamskiego Państwa (kalifatu). Dziś wracam jednak do tematu z dwóch powodów. Po pierwsze, pragnę Was zaprosić do słuchania audycji Świat na wskroś na falach Radia Kielce w najbliższą sobotę o godz. 13.10, gdzie właśnie o Islamskim Państwie, już po raz trzeci, będę mówił. Jest możliwość słuchania online, a dla spóźnialskich PODCAST (do odsłuchania na Sound Cloud). Po drugie, właśnie dziś mija siedem lat od masakry jazydów w Al-Kahtanijji.
Prześladowania mniejszości przez Islamskie Państwo
14 sierpnia 2007 r. w położonej na północy Iraku Al-Kahtanijji miał miejsce drugi największy pod względem liczby ofiar, po atakach na WTC z 11 września 2001 r., zamach terrorystyczny. Wybuchy czterech samochodów pułapek pozbawiły życia niemal 800 osób, a raniły ponad 1500. Autorstwo zamachu przypisuje się Al Kaidzie w Iraku, protoplaście ISIS, czyli dzisiejszego Islamskiego Państwa. Ugrupowanie, któremu podczas szczytu antyamerykańskiej rebelii przewodził Abu Musab al-Zarkawi, specjalizowało się w atakach na mniejszości etniczne i religijne, które zamieszkiwały w Iraku. Islamskie Państwo postępuje dziś według tych samych barbarzyńskich zasad, prześladując i mordując chrześcijan, szyitów i jazydów, a także niszcząc ich świątynie – nierzadko prawdziwe pomniki historii.
Jazydzi znowu znaleźli się na celowniku i dziesiątki tysięcy z nich musiało opuścić miejsca swojego zamieszkania, poszukując schronienia w Syrii oraz na terenach administrowanych przez Kurdów. Część uciekinierów udała się w góry Sindżar, które stały się dla nich śmiertelną pułapką. Pozbawieni wody i żywności przez wiele dni byli pozostawieni sami sobie – dziś mogą liczyć na zrzucane z powietrza przez zagraniczne lotnictwo zapasy oraz bombardowania pozycji bojowników kalifatu. Według prezydenta Obamy, udało się powstrzymać nacierające siły Islamskiego Państwa, co stanowi pierwszy krok ku uratowaniu tysięcy jazydów z Sindżar.
Analogia z historii Europy
W bardzo ciekawej analizie, której lekturę gorąco polecam, padła warta uwagi teza – otóż w świecie arabskim mamy aktualnie do czynienia z czymś na kształt Wojny trzydziestoletniej, która zrujnowała Europę w pierwszej połowie XVII w. Był to szczytowy moment trwających od reformacji tarć religijnych (i politycznych), zwieńczony tzw. pokojem westfalskim. Postanowienia westfalskie ukształtowały mapę polityczną Starego Kontynentu i położyły podwaliny pod państwo narodowe. Innym z efektów trwającej trzy dekady wojny były niesamowite zniszczenia, śmierć znacznej części populacji na terenach objętych walkami, a także znaczące zmiany w zakresie lokalizacji mniejszości etnicznych bądź religijnych. Suwerenne podmioty (państwa) stały się dużo bardziej homogeniczne.
Podobne efekty mogą przynieść trwające w dniu dzisiejszym w Syrii, Iraku czy Libii wojny domowe. Po ich zakończeniu zmienią się zarówno granice, jak i „geograficzna dystrybucja wszelkiego rodzaju mniejszości„. Nie tylko nie będzie już Iraku czy Syrii w znanych nam od dekad granicach, lecz na terytorium tych państw w znaczny sposób ograniczona zostanie różnorodność etniczno-religijna. Trudno przewidzieć, ile może potrwać wojna w świecie arabskim. Wielu państw jeszcze ona, bezpośrednio, nie dotyczy. Może to oznaczać, że znajdujemy się dopiero na początku długiej drogi. Na jej końcu czeka nas zupełnie nowa mapa Bliskiego Wschodu, być może również Afryki Północnej, a – kto wie – czy również i nie Sahelu.
Nie przeszkadzać w kolejnym etapie dekolonizacji
Patrząc z szerszej perspektywy, mamy do czynienia z kolejnym etapem procesu dekolonizacji. W połowie ubiegłego stulecia imperia kolonialne uwolniły kilkadziesiąt państw. Dziś zamieszkujące je społeczności dokonują korekty granic, które zachodni kolonizatorzy tworzyli bez uwzględnienia realiów, jak to mówią Amerykanie, on the ground, lekceważąc lokalną rzeczywistość etniczną, religijną i polityczną. Proces tych zmian, co w historii ludzkości nie jest żadną nowością, przebiega dość brutalnie i krwawo. Jednak poza ograniczonymi w skali interwencjami obliczonymi na zapobiegnięcie ludobójstwom, Zachód ani żadna inna siła z zewnątrz nie powinna angażować się w trwające wojny i spory. Miejscowi muszą sami ułożyć nowy porządek. Żaden inny się nie utrzyma i nie przyniesie niczego dobrego. Jeśli czegoś nauczyliśmy się z interwencji w Iraku z 2003 r., to na pewno tego, że nie mamy żadnych szans na wykreowanie porządku według naszych zasad, nie biorąc pod uwagę miejscowych realiów.
Piotr Wołejko