Analizując sytuację w Afganistanie oraz trudne relacje w trójkącie Afganistan-Pakistan-Stany Zjednoczone dochodzi się w końcu do twierdzenia, które na pierwszy rzut oka wydaje się osobliwe. Dochodzi się bowiem do tego, iż walkę z islamskim radykalizmem należałoby prowadzić nie w afgańskich górach ani na afgańsko-pakistańskim pograniczu, a w pozornie spokojnej i stabilnej Arabii Saudyjskiej. Twierdzenie to z każdą minutą wydaje się coraz bardziej prawdopodobne i łatwe do udowodnienia. Można nawet z łatwością wskazać moment, od którego wszystko się zaczęło.
Sojusz władzy i religii
Na początek trochę historii. Ród Saudów opanował znaczną część Półwyspu Arabskiego, a w szczególności dwa święte miejsca islamu – Mekkę i Medynę – w sojuszu z wyznawcami bardzo radykalnej wersji islamu. Rozpropagował go Muhammad Ibn Abd al-Wahhaba, sunnicki imam, który żył w XVIII wieku. Wahhabi głosił powrót do źródeł, do pierwotnej czystości islamu i surowości obyczajów. Interpretował on Koran dosłownie – używając języka prawniczego dokonywał jego literalnej interpretacji. Każdy prawnik wie, że taka wykładnia jest ułomna, ponieważ może nie oddawać ducha przepisu/tekstu, którego interpretacji dokonujemy. Wahhabi nie bawił się jednak w subtelności, a jego wersja islamu zyskała na terytorium Arabii Saudyjskiej istotne poparcie. Ostatecznie Królestwo Arabii Saudyjskiej nabrało znanego nam dziś kształtu w 1932 roku. Dynastia Saudów u boku z wyznawcami Wahhabiego, tzw. wahhabitami, stworzyła najbardziej konserwatywne państwo wyznaniowe na ziemi.
Gdy w okresie II wojny światowej amerykański prezydent Franklin Delano Roosevelt mówił brytyjskiemu ambasadorowi Lordowi Halifaxowi, iż irańska ropa należy do was, Kuwejtem i Irakiem się podzielimy, natomiast Arabia Saudyjska jest nasza, nie zdawał sobie sprawy z jakim państwem wiąże przyszłość gospodarczą (a także polityczną) Stanów Zjednoczonych. Arabia Saudyjska posiada największe na świecie zasoby ropy naftowej i jest jej drugim producentem (wyprzedza ją Rosja, jednak warto zaznaczyć, iż Rijad posiada największą tzw. rezerwę mocy produkcyjnych, która pozwala Saudom elastycznie reagować na sytuację na rynku ropy) i jej wpływy rosły wprost proporcjonalnie do wzrostu eksport i cen ropy.
Anatomia dzisiejszych kłopotów
Amerykanie nie łamali sobie głowy ustrojem królestwa ani wewnętrznymi regulacjami społecznymi. Interesowała ich tylko ropa, a konkretnie stabilne dostawy surowca do Stanów oraz na globalny rynek. Napędzało to rozwój gospodarczy i sprzyjało modelowi ekonomicznemu Zachodu, opartemu na wolnym handlu i globalizacji. Rijad jest kluczowym sojusznikiem Waszyngtonu, stąd też Stany Zjednoczone z radością skorzystały z saudyjskiego wsparcia podczas tworzenia afgańskiego ruchu oporu przeciwko sowieckiej inwazji w latach 80. ubiegłego stulecia. Na afgańsko-pakistańskim pograniczu powstały liczne obozy szkoleniowe dla tzw. mudżahedinów, którzy prowadzili partyzancką wojnę z wojskami sowieckimi, wykrwawiając komunistyczne imperium. Amerykanie zapewniali broń i doradców wojskowych, Saudyjczycy wysyłali pieniądze, ochotników oraz eksportowali swoją wersję islamu. Już wtedy mudżahedini nie prowadzili wojny wyzwoleńczej a świętą wojnę. Gdy wojna ta była wymierzona w ZSRR, Amerykanie byli bardzo zadowoleni. Zupełnie nie zdawali sobie sprawy, że ideologia leżąca u podstaw świętej wojny doskonale pasuje także do zwalczania Stanów Zjednoczonych.
Brak orientacji w rzeczywistości państwa saudyjskiego można nazwać pierwszym błędem popełnionym przez Waszyngton. Drugim było wycofanie się z Pakistanu tuż po decyzji ZSRR o zakończeniu operacji w Afganistanie. Gdy w Stanach panowała euforia z powodu pobicia sowieckiego przeciwnika, a Francis Fukuyama wykuwał tezę o końcu historii, na afgańsko-pakistańskim pograniczu działały już setki, jeśli nie tysiące madres i meczetów finansowanych przez bogatych Saudyjczyków, a ich uczniowie – talibowie – gotowali się do przejęcia kontroli nad Afganistanem. Ciąg dalszy tej historii znamy. Talibowie w połowie lat 90. ubiegłego wieku opanowują Afganistan i wprowadzają fundamentalistyczne rządy oparte na dosłownej interpretacji Koranu. Zakazane zostają wszelkie gry, słuchanie muzyki i wszystko co zachodnie. Talibowie chętnie goszczą Osamę bin Ladena, udzielając mu bezpiecznego schronienia, które ten wykorzystuje do przygotowania zamachów z 11 września 2001 roku.
Gdy Amerykanie w szybkim tempie pozbawili talibów władzy nad Afganistanem i zniszczyli większość obozów szkoleniowych Al-Kaidy, powinni byli zastanowić się, skąd się to wszystko wzięło i jakie były tego przyczyny. Nieuchronnie doszliby po sznurku do kłębka, tj. do Arabii Saudyjskiej. Popełnili jednak trzeci błąd, nie próbując nawet analizować sytuacji w klasyczny dla historyków sposób „przyczyna-przebieg-skutki„, a skupili się na instalowaniu marionetkowego rządu Hamida Karzaja. Wkrótce wywołali wojenkę w Iraku, lekceważąc Afganistan. Takiej okazji talibowie nie mogli przepuścić – odbudowali się, urośli w siłę i do dziś prowadzą z Amerykanami i zachodnią koalicją wojnę partyzancką, którą niechybnie wygrają.
Oczy szeroko zamknięte
W jedenastym roku trwania okupacji Afganistanu warto wreszcie przejrzeć na oczy i dostrzec, iż serce sunnickiego radykalizmu bije w Arabii Saudyjskiej i Amerykanie muszą zająć się swoim bliskim sojusznikiem. Z Rijadu płynie szeroki strumień pieniędzy, a spora ich część trafia do organizacji prowadzących bądź propagujących świętą wojnę z… Ameryką. Wahhabizm jest wybitnie antyamerykański i antyzachodni. Władcy królestwa – dynastia Saudów – są jednak zakładnikami radykałów. Obawiają się poluzowania, nie mówiąc o całkowitym rozwiązaniu sojuszu, który doprowadził ich do władzy i pozwolił utrzymywać ją przez długie dekady.
Czego nie zrobią Saudowie, mogą dokonać zwykli obywatele. Arabska wiosna nie poruszyła Rijadem tylko dlatego, że królestwo jest obrzydliwie bogate i mogło swoich obywateli przekupić. Ci zaczynają jednak zadawać coraz więcej pytań dotyczących praw i wolności, reprezentacji we władzy oraz swobód obyczajowych. Kobiety powoli podnoszą głowy i zaczynają negować wahhabickie restrykcje, takie jak zakaz prowadzenia przez nie samochodu czy wychodzenia na ulicę bez towarzystwa męża lub męskiego członka rodziny. Gospodarka Arabii Saudyjskiej opiera się praktycznie wyłącznie na ropie naftowej. Oprócz niej królestwo niewiele wytwarza i eksportuje. Dla młodej i coraz lepiej wykształconej populacji brakuje interesujących miejsc pracy.
Sytuacji nie poprawiają trudne stosunki panujące w łonie rodziny Saudów. Liczy ona kilka tysięcy książąt, spośród których tylko nieliczni mają szanse na najwyższe stanowiska, a jeszcze węższy krąg jest brany pod uwagę przy sukcesji tronu. Król Abdullah jest już bardzo wiekowy (rocznik 1924), a jego potencjalny następca, książę Nayef, też nie jest młodzieniaszkiem (rocznik 1933). Inni kandydaci też najczęściej przekroczyli już sześćdziesiątkę, a to oznacza, że zupełnie nie rozumieją potrzeb swoich poddanych i nie przeprowadzą pożądanych zmian. Pojawia się pytanie, kiedy skostniała struktura Arabii Saudyjskiej posypie się jak domek z kart?
Efekty nastania wiosny w Rijadzie
Na koniec uwaga geopolityczna: jak wobec ewentualnego zamieszania w królestwie zachowają się Stany Zjednoczone? Czy będą bronić dynastii Saudów, którą wspierali od lat 40. XX wieku? Czy raczej zachowają się jak w przypadku innego sojusznika – egipskiego prezydenta Hosniego Mubaraka? Jaką politykę wobec USA i problemów regionu będą prowadziły nowe władze saudyjskie? Czy będą prezentować linię podobną do egipskiej, czyli dystansu wobec Ameryki? Jak wpłynie to na ceny ropy, a przez to na globalną gospodarkę? O ile rewolucje w Tunezji, Libii i Egipcie można było jeszcze pominąć, to destabilizacja Arabii Saudyjskiej jest scenariuszem jak z najgorszego koszmaru. Powinniśmy się jednak powoli przyzwyczajać do myśli, iż obecny system władzy nie jest wieczny.
Piotr Wołejko