Pierwszy w historii Republiki Tureckiej prezydent wywodzący się z „politycznego islamu”. Doświadczony polityk i były już minister spraw zagranicznych. Abdullah Gul to jedna z najbardziej świetlanych postaci tureckiego życia publicznego ostatnich lat.
Jego prezydentura, którą osiągnął dopiero dziś – w trzeciej (i ostatniej) turze głosowań w parlamencie, była przyczyną poważnego kryzysu politycznego późną wiosną bieżącego roku. Rządząca partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) przegrała wówczas batalię o wybór Gula na głowę państwa i pierwszy raz w historii Republiki Tureckiej urzędujący prezydent musiał pozostać na stanowisku, mimo minięcia czasokresu jego kadencji. W efekcie walki między AKP oraz sekularystyczną opozycją (biurokracją i armią) rządzący zdecydowali się na przedterminowe wybory oraz referendum ws. zmian w konstytucji, m.in. dotyczace wyboru prezydenta (zamiast przez parlament – przez naród, z możliwością reelekcji) oraz kadencji parlamentu (cztery, zamiast pięciu lat). Wybory 22 lipca okazały się ogromnym sukcesem wywodzących się z islamistycznych korzeni polityków AKP. Zdobyli oni niemal połowę ważnie oddanych głosów i zyskali mandat do kontynuowania programu reform, z akcesją do Unii Europejskiej w tle.
Oczywistą konsekwencją wyniku wyborów parlamentarnych był wybór Abdullaha Gula na stanowisko prezydenta republiki. W pierwszych dwóch turach zabrakło głosów, gdyż wymagana jest większość 2/3, jednak w trzeciej turze wystarczy 50% głosów + 1. Gul został więc prezydentem bez większych problemów – za jego wyborem głosowało 339 na 341 deputowanych AKP. Kandydaci opozycji nie zebrali wspólnie nawet 100 głosów.
Jak wspominałem na początku, korzenie polityczne Gula sięgają „politycznego islamu„. Jego partia wywodzi się wprost z ugrupowania, które w 1997 roku zostało odsunięte od władzy przez wojsko – w obawie przed „zamachem na świeckie wartości” Republiki Tureckiej. Sekularystyczna elita z wielką nieufnością patrzy na przejmowanie symbolicznej reduty kemalizmu – prezydentury – przez islamistycznego polityka. Wyjątkowo podejrzliwie do Gula odnosi się armia, czego manifestacją był brak wojskowej wierchuszki na ceremonii zaprzysiężenia nowego prezydenta.
Tymczasem Gul przysięgał, powtarzając rotę przysięgi z konstytucji, „przed wielkim Narodem tureckim„, że będzie „lojalny wobec demokracji i sekularystycznej Republiki (…) a także, że będzie wypełniał swoje obowiązki bezstronnie„. Jak podaje serwis Turkishpress.com, Gul w geście wobec armii powiedział, że „siła odstraszająca powinna być utrzymana na wysokim poziomie„. Czy przekonał generałów? Wydaje się to wątpliwe, zważając na wypowiedź szefa sztabu Yasara Buyukanita, który przestrzegał przed siłami dybiącymi na laicką republikę. Nowa głowa państwa będzie miała jednak wiele czasu na zdobycie zaufania wojskowych – kadencja prezydencka trwa siedem lat. Oczywiście, zakładając w ogóle istnienie takiej możliwości. Oddajmy jeszcze raz głos szefowi sztabu: „Tureckie Siły Zbrojne nie poczynią żadnych ustępstw dotyczących obowiązku strzeżenia Republiki Tureckiej„.
Na ceremonii zaprzysiężenia nieobecna była także żona nowego prezydenta – Hayrunisa Gul. Postać to wielce kontrowersyjna dla zwolenników odseparowania religii od państwa oraz świeckości republiki, z powodu noszenia przykrywającej włosy chusty muzułmańskiej na głowie. Zwyczajna chustka, można powiedzieć, ale dla laickiej części społeczeństwa stanowi ona symbol ustroju oraz ładu społecznego. Sam Kemal Ataturk uważał chustę za przejaw islamizacji społeczeństwa i zakazywał jej noszenia. Teraz w pałacu założyciela nowoczesnego państwa tureckiego przez siedem lat rezydować będzie prezydent nie tylko nie zakazujący ich noszenia, ale wręcz popierający takie zachowanie. Tylko symbolika, a zarazem aż symbolika. Zdaje się jednak, że bardziej elektryzująca komentatorów (i to w większości zagranicznych), gdyż publikowane w prasie tureckiej sondaże wskazują, że zdecydowana większość społeczeństwa (nawet 80%) sprzeciwia się zakazowi noszenia chust.
Mimo to, Hayrunisa Gul nie zdecydowała się pojawić na zaprzysiężeniu męża i wiele wskazuje, że nie będzie pojawiać się publicznie zbyt często. Otwarcie powiedział o tym sam Abdullah Gul, przy okazji kąśliwie wypowiadając się o swoim głównym politycznym rywalu – szefie sekularystycznej partii CHP Denizie Baykalu. – „Żona Baykala nigdzie się pokazuje, tak samo będzie czynić moja żona.”
Optymistycznie podsumowując dzisiejsze wydarzenia, warto przytoczyć wypowiedź Ufuka Urusa, lewicowego deputowanego ODP (Partia Wolności i Solidarności), który odrzucił dominujące w kampanii wyborczej oskarżenia o zagrożenie stwarzane przez AKP dla świeckości państwa. Jego zdaniem, Partia Sprawiedliwości i Rozwoju to najzwyczajniejsza w świecie „neoliberalna, neokonserwatywna partia, typowa dla procesu globalizacji„. Urus dodał, że ważną rzeczą jest dziś ujrzenie, w jakim kierunku powędruje Turcja – czy będzie to „militarystyczna republika, republika strachu„, czy też „republika socjalnych i demokratycznych wartości.” Polityk lewicy nie kryje też, że o wiele większym zagrożeniem – jego zdaniem – jest interwencja wojska w sprawy polityczne, niż jakiekolwiek działania podjęte przez AKP.
Objęcie przez Gula prezydentury pozytywnie przyjął już m.in. Jose Manuel Barosso – szef KE, oraz amerykański Departament Stanu. Zdaniem zachodnich polityków AKP oraz prezydent Gul stanowią gwarancję prozachodniego i reformatorskiego kursu Turcji. Nawet prezydent Sarkozy, niechętny akcesji Ankary do UE, złagodził dziś swoją retorykę. Z całą pewnością rząd AKP oraz nowy prezydent bardzo tego potrzebują. Mimo wielkiego poparcia w społeczeństwie muszą bowiem liczyć się z opozycją potężnych sił – z armią na czele. Dla dobra republiki wojsko powinno ustąpić i w tak otwarty sposób nie występować przeciwko popularnemu rządowi. Generałowie z pewnością będą jednak uważnie się AKP przyglądać. Oby z daleka, gdyż próba obalenia premiera Erdogana i prezydenta Gula może spowodować niedające się dziś przewidzieć konsekwencje – poza tym, że wstrząsnęłoby to państwem i sprawiło, że nigdy nie będzie już tak, jak było przedtem.
Piotr Wołejko